Matka spóźniła się na moje narodziny, a potem oboje rodzice patrzyli ze specjalnej platformy ponad chirurgicznym teatrem, jak wyjmują mnie z kadzi. Opowiadano, że wrzeszczałem, gdy scholiaści mnie rodzili, i że miałem w ustach wszystkie zęby. Tak od zawsze przychodzili na świat nobilowie: bez obciążania matki i pod czujnym okiem Wysokiego Imperialnego Kolegium, z gwarancją, że wprowadzone genetyczne zmiany nie staną się genetycznymi wadami i nie skażą nam krwi. Poza tym rodzenie tradycyjnym sposobem wymagałoby od moich rodziców dzielenia ze sobą łoża, na co żadne z nich nie miało ochoty. Jak wielu nobilów, rodzice moi pobrali się z politycznej konieczności.

Moja matka, jak dowiedziałem się później, wolała towarzystwo kobiet od przebywania z ojcem i rzadko spędzała czas w rodzinnej posiadłości, widując ojca jedynie podczas oficjalnych wystąpień. Mój ojciec, dla kontrastu, wolał poświęcać się pracy. Lord Alistair Marlowe nie był typem człowieka, który ulega swoim słabostkom. W istocie ojciec nie był kimś, kto w ogóle m a jakieś słabości. Zajmował się swoim biurem i dbaniem o dobre imię naszego rodu.

W czasie, gdy się urodziłem, Krucjata trwała już od dobrych trzystu lat, licząc od pierwszej bitwy z Cielcinami o Cressgard, ale rozgrywała się daleko, dwadzieścia tysięcy lat świetlnych przestrzeni kosmicznej od nas, tam gdzie Mgławica zachodzi na Ramię Węgielnicy. Podczas gdy ojciec starał się jak mógł, aby wywrzeć na mnie wrażenie opisami powagi sytuacji, sprawy w domu toczyły się spokojnie, poza podatkami, jakie Imperialne Legiony ściągały od plebejuszy w każdym dziesięcioleciu. Jednak od frontu wojny dzieliły nas również dziesięciolecia lotu, nawet najszybszymi statkami, a mimo że Cielcinowie byli największym zagrożeniem, z jakim rodzaj ludzki spotkał się od czasu śmierci Starej Ziemi, sprawy nie wyglądały aż tak tragicznie.

Jak można było się spodziewać po rodzicach takich jak moi, niemal od razu zostałem oddany w ręce sług mego ojca. Ojciec z pewnością wrócił do pracy już godzinę po moim urodzeniu, poświęciwszy tyle czasu, ile zdołał, na rzecz tak rozpraszającą uwagę, jak narodziny syna. Matka udała się do domu swojej matki, aby spędzać tam czas w towarzystwie rodzeństwa i kochanek; jak już powiedziałem, matka nie angażowała się też w nudny interes rodzinny.

Tym interesem był uran. Posiadłości mego ojca leżały na najbogatszych złożach uranu w tym sektorze, a nasza rodzina od pokoleń zajmowała się jego wydobyciem. Pieniądze, które ojciec czerpał z tego za pośrednictwem Konsorcjum WongHoppera oraz Związku Wolnych Handlarzy, uczyniły go najbogatszym człowiekiem na Delos, bogatszym nawet od wicekrólowej, mojej babki.

Miałem cztery lata, gdy urodził się Crispin, i nagle mój brat zaczął udowadniać, że jest idealnym spadkobiercą, co oznaczało, że jeśli już komuś był posłuszny, to tylko memu ojcu. W wieku dwóch lat był niemal tego wzrostu co ja w wieku lat sześciu, a gdy skończył pięć lat, przerastał mnie o głowę. Ta różnica już nigdy się nie zmniejszyła.

Otrzymałem najlepsze wykształcenie, jakiego można się spodziewać po synu prefekturalnego archona. Kasztelan ojca, sir Felix Martyn, nauczył mnie władać mieczem, pasotarczą i ręczną strzelbą. Nauczył mnie strzelać z energetycznej lancy i poprzez ćwiczenia nadał memu ciału odpowiednią sprawność. Od Helene, zamkowej szambelanki, nauczyłem się dobrych obyczajów: zawiłości ukłonów i uścisków dłoni oraz oficjalnych sposobów zwracania się do różnych osób. Nauczyłem się tańczyć, jeździć konno, pływać lekką łodzią i latać wahadłowcem. Od Abiathy, starego kantora, który zajmował się dzwonnicą i ołtarzem w świętym przybytku Zakonu, nauczyłem się nie tylko modlitw, ale i sceptycyzmu oraz tego, że również kapłani miewają wątpliwości. Od jego przełożonych, przeorów Świętego Zakonu Terrańskiego, nauczyłem się skrywać te wątpliwości głęboko, uznając je za herezje. No i oczywiście była też moja matka, która opowiadała mi rozmaite historie: opowieści o Simeonie Rudym, Cidzie Arturze oraz Kasi Soulier. Opowieści o Kharnie Sagarze. Uśmiejecie się, ale jest jakaś magia w tych opowieściach, której nie można traktować obojętnie.

Poza tym był jeszcze Tor Gibson, to on uczynił ze mnie mężczyznę, którym jestem, dał mi pierwszą lekcję. „Wiedza jest matką głupich – powiedział. – Pamiętaj, że największą częścią mądrości człowieka jest poznanie swojej ignorancji”. Ciągle mówił takie rzeczy. Uczył mnie retoryki, arytmetyki i historii. Nauczał biologii, mechaniki, astrofizyki i filozofii. To on uczył mnie języków i miłości do słów; mając dziesięć lat, mówiłem po mandarsku równie dobrze jak każde dziecko z międzygwiezdnych korporacji i potrafiłem czytać płomienną poezję jaddyjską jak prawdziwy akolita ich wiary. Co zaś najważniejsze, to on nauczał mnie o Cielcinach, tych grasujących mordercach, obcej pladze, która wgryzła się w obrzeża cywilizacji. Ale to również on nauczył mnie fascynacji ksenobitami i ich kulturami.

Ufam, że historyczne książki nie potępią go za to.

Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj