– Mam nadzieję, że jest ci wygodnie – powiedział Tor Gibson głosem, który zabrzmiał jak lodowaty wiatr w spokojnej sali ćwiczeń.
Powolnymi ruchami rozprostowałem się ze skomplikowanej, zwiniętej pozycji, którą wcześniej przybrałem, i przeszedłem do innej, wyginając kręgosłup.
– Sir Felix i Crispin będą tu za chwilę. Chcę być gotowy.
Przez maleńkie łukowe okienka umieszczone wysoko w kamiennych ścianach mogłem tylko słyszeć krzyki morskich ptaków, których hałas tłumiły nieco ekrany ochronne domu.
Stary scholiasta o twarzy obojętnej jak kamień obszedł mnie dokoła, powłócząc po mozaikowej posadzce obutymi w pantofle stopami, i stanął na linii mego wzroku. Przygarbiony już nieco, wiekowy nauczyciel stał nade mną, a na jego kościstej twarzy, pod grzywą siwych włosów, zagościł uśmiech. Bokobrody sprawiały, że przypominał wyglądem lwy, które wicekrólowa trzymała w swojej menażerii.
– Zamierzasz przewrócić małego pana, żeby klapnął siedzeniem na podłogę, prawda?
– Jakim siedzeniem? – Skrzywiłem się, robiąc głęboki skłon, aby dotknąć palcami stóp. – Tym, które ma między uszami?
Nikły uśmiech Gibsona zniknął.
– Lepiej, żebyś nie mówił o swoim bracie w taki sposób. Wzruszyłem ramionami, poprawiając cienkie paski, dzięki którym
kamizela używana podczas ćwiczeń przylegała płasko do koszuli. Pozostawiając Gibsona tam, gdzie stał, przeszedłem boso do stojaka, który znajdował się tuż obok drewnianego szermierczego kręgu o średnicy około dwudziestu stóp. Na stojaku czekała ćwiczebna broń różnego rodzaju, przeznaczona do próbnych pojedynków.
– Czy tego ranka mamy lekcję, Gibsonie? Myślałem, że odbędzie się dopiero po południu.
– Co takiego? – Przechylił głowę, przysuwając się nieco bliżej, a ja uświadomiłem sobie nagle, że pomimo swej postury Gibson nie był już młodym człowiekiem. Nie był młody, kiedy scholiaści skierowali go, by wychowywał mego ojca, a ten z kolei miał już ponad trzysta standardowych lat. Gibson przyłożył stuloną dłoń do ucha. – Co ma znaczyć to pytanie?
Odwróciłem się i wyraziłem nieco jaśniej, prostując przy tym plecy, aby zrobić lepsze wrażenie, jak mnie uczono. Kiedyś miałem zostać archonem tego starego zamku, a siła przemowy miała być moją najlepszą bronią.
– Myślałem, że nasza lekcja jest później.
Nie mógł zapomnieć. Gibson nie zapominał niczego. Byłaby to wyjątkowa zaleta, gdyby nie fakt, że należała ona do podstawowych wymagań stawianych tym, do których należał: scholiastom. Jego umysł został wyćwiczony tak, by stanowił substytut daimona, inteligentnej maszyny objętej najświętszym zakazem Zakonu. Nie mógł sobie pozwolić na żadne zapomnienie.
– Słusznie, Hadrianie. Oczywiście, że później, tak. – Kaszlnął w zielony rękaw i zerknął w stronę drona, który unosił się pod sklepieniem sali. – Miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać chwilę prywatnie.
Stępiony ćwiczebny miecz wysunął się odrobinę z mojej dłoni. – Teraz?
– Zanim twój brat i kasztelan przybędą, tak.
Odwróciłem się i odłożyłem miecz do stojaka, na jego miejsce pomiędzy rapierami i szablami, sam zerknąłem szybko na drona, dobrze widząc, że jego obiektyw skierowany jest na mnie. Byłem w końcu najstarszym synem archona, czyli kimś najstaranniej chronionym i będącym obiektem czujnej obserwacji, podobnie jak ojciec. Były w Diablej Siedzibie miejsca ustronne, w których można było odbyć prywatną rozmowę, ale żadne z nich nie znajdowało się w pobliżu sali ćwiczeń.
– Tutaj?
– W klasztorze. – Przerwawszy na chwilę, Gibson spojrzał w dół na moje stopy. – Nie masz butów?
Nie miałem stóp godnych rozpieszczonego nobila. Wyglądały raczej jak stopy niewolnika, pokryte nagniotkami tak grubymi, że obwiązywałem sobie stawy paluchów, aby nie obetrzeć skóry.
– Sir Felix mówi, że najlepiej trenować boso.
– Czy teraz też tak mówi?
– Powiada, że to zmniejsza ryzyko skręcenia kostki. – Zamilkłem, uświadamiając sobie upływ czasu. – Nasza rozmowa… czy nie mogłaby poczekać? Oni lada chwila powinni nadejść.
– Skoro musi. – Gibson kiwnął głową, wyrównał krótkimi palcami przód szaty i złocistą szarfę.
W porównaniu z nim w moim treningowym stroju czułem się nędznie ubrany, choć po prawdzie jego strój był zupełnie zwyczajny: zwykła bawełna, choć pięknie barwiona na odcień zieleńszy niż samo życie. Stary scholiasta miał właśnie powiedzieć coś więcej, kiedy dwuskrzydłowe drzwi ćwiczebnej sali otwarły się z hałasem i do środka wkroczył mój brat, szczerząc zęby w wilczym grymasie. Crispin był wszystkim, czym ja nie byłem. Wysoki, kiedy ja byłem niski, mocno zbudowany, kiedy ja byłem cienki jak trzcina, i miał kwadratową twarz, podczas gdy ja miałem pociągłą. Mimo to nasze podobieństwo nie budziło żadnych wątpliwości. Obaj mieliśmy czarne jak atrament włosy Marlowe’ów, tę samą marmurową cerę, takie same orle nosy, wysokie brwi nad fiołkowymi oczami. Byliśmy w widoczny sposób produktem tej samej genetycznej konstelacji, a nasze genomy zostały zmodyfikowane w podobny sposób, aby pasowały do tego samego wzorca. Palatyńskie rody – większe i mniejsze – posunęły się do takich ekstrawagancji w wyglądzie, że ktoś o odpowiedniej wiedzy mógł rozpoznać rodowe pochodzenie po genetycznych markerach twarzy i ciała z równą łatwością, jak po emblematach na ubraniu czy sztandarach.
Za Crispinem podążał pomarszczony kasztelan, sir Felix Martyn, ubrany w ćwiczebny skórzany strój do pojedynków, z rękawami podwiniętymi powyżej łokci. To on odezwał się pierwszy, unosząc dłoń w rękawicy:
– Oho! Już tutaj?
Wysunąłem się przed Gibsona, aby wyjść im na spotkanie.
– Tylko się rozciągałem, sir.
Kasztelan pochylił głowę, drapiąc się w motek zmierzwionej siwej czupryny.
– Dobrze więc. – Dopiero teraz zauważył Gibsona. – Tor Gibson! To dziwne widzieć cię poza klasztorem o tej porze!
– Szukałem Hadriana.
– Potrzebujesz go do czegoś? – Rycerz wsunął kciuki za pas. – Mamy teraz lekcję.
Gibson prędko pokręcił głową i skłonił się lekko przed kasztelanem. – To może poczekać. – Po czym spokojnie opuścił salę. Drzwi trzasnęły, wydając stłumione b u m, które rozległo się w sklepionym wnętrzu. Przez krótką chwilę Crispin szyderczo przedrzeźniał przygarbioną sylwetkę i chwiejny krok Gibsona. Spojrzałem na brata, który na szczęście się zmieszał i przeciągnął dłońmi po czarnej jak węgiel czuprynie. – Tarcze naładowane? – spytał Felix, klaszcząc dłońmi w rękawicach,
które wydały suchy, skórzany odgłos. – Bardzo dobrze.