Publikacja Adama Węgłowskiego to niezwykła podróż poprzez świat popkultury, gdzie czytelnik spotkać może jednych jej najbardziej rozpoznawalnych bohaterów, jak agent 007 czy słynny amerykański archeolog. Książka "Bardzo polska historia wszystkiego" na półki księgarń trafi 19 lutego, i wtedy też sami będziecie mogli się w nią zagłębić i przekonać, co łączy z Polską na przykład Agenta Jej Królewskiej Mości. A Indianę Jonesa? Rąbek tajemnicy odnośnie tego ostatniego uchylamy już dzisiaj, w przedpremierowym fragmencie "Bardzo polskiej historii wszystkiego":
Źródło: Znak
Indiana Jones Polakiem? Przecież wszyscy wiedzą, że to Amerykanin! Nazywa się Henry Walton Jones Junior, a jego ojcem był profesor Henry Walton Jones Senior – Szkot po Oksfordzie, który osiadł w USA. Tyle że ta metryczka nie mieści wszystkiego, co sprawiło, że Jones Junior został Indianą. Twórcy postaci archeologa-awanturnika wyraźnie pokazali, że poszedł tą drogą pod wpływem Bronisława Malinowskiego (1884-1942). Ten słynny polski antropolog, podróżnik i religioznawca wiele lat spędził na badaniach na wyspach Melanezji. To tam, na Wyspach Trobrianda, spotkał go niespełna dwudziestoletni Jones w odcinku swych „Kronik”, zatytułowanym „Pawie Oko”. Młody bohater szukał tym razem zaginionego legendarnego diamentu, należącego kiedyś do Aleksandra Wielkiego. Bronislaw Malinowski pomógł mu nieco w tej sprawie, ale przede wszystkim uświadomił chłopakowi, jaką życiową drogę chce obrać. – Co zrobisz, kiedy odnajdziesz wymarzony diament? – spytał polski naukowiec. – Wrócę do domu, zostanę archeologiem – odparł Indiana. – To zrobisz, jeśli go nie znajdziesz – żachnął się zdziwiony Malinowski. – Nie, to jest właśnie to, co chcę robić – potwierdził chłopak. – Czyli nie potrzebujesz tego diamentu, by spełnić swoje marzenia! Jak długo będziesz odkładać swoje marzenie na bok, szukając diamentu, którego nie potrzebujesz? Czas, Indy, to najcenniejsza rzecz, jaką posiadamy – spuentował Malinowski. Bez tego rozmowy nie byłoby Indiany Jonesa, jakiego znamy. To te słowa Malinowskiego stworzyły go jako archeologa, ścigającego swe marzenia. Polski badacz był w owym czasie jednym z tych „odszczepieńców”, którzy opuścili naukowe gabinety i swoje badania przeprowadzali żyjąc wśród badanych. Stawiali na obserwację uczestniczącą – wchodzili w sytuacje, które opisywali. Można powiedzieć, że Indiana Jones rozszerzył tę metodę – „uczestniczył” na całego: wokół słały się trupy, rozpadały się zabytkowe grobowce i świątynie, a w pogoni za jednymi bezcennymi skarbami filmowy bohater pozwalał, by niszczały inne, też wartościowe. Cóż, najważniejsze, że na końcu triumfowała sprawiedliwość, a zło znów nie zapanowało nad światem… [...] Poszukiwacze zaginionej Arki, czyli swastyka nad Egiptem Egipt, naziści, wyścig po starożytne skarby – takie są kluczowe motywy związane z „Poszukiwaczami zaginionej Arki”. Nasz prof. Kazimierz Michałowski zebrał podobne doświadczenia. Miał coś z Indiany Jonesa. Z bronią był obeznany, bo kiedy studiował we Lwowie – w odradzającej się po rozbiorach Polsce – wielu studentów przychodziło na wykłady z pistoletami w kaburach przy pasach. Przed palącym egipskim słońcem krył się pod dużym kapeluszem. Nie przepadał za miejscowymi wężami, którymi archeologów często straszono. Podczas wykopalisk zetknął się też z badaczami-nazistami. „Hermann Junker był jezuitą (...) Jak mógł on z tym pogodzić swoje niewątpliwe podówczas sympatie dla hitleryzmu, pozostaje dla mnie zagadką. Czy było to z jego strony tylko lawirowanie, aby utrzymać się na stanowisku (...), na to trudno mi w tej chwili znaleźć prawidłową odpowiedź” – pisał we „Wspomnieniach” Michałowski. Starał się zrozumieć kolegę po fachu, ale rzeczywistość była ponura: „Faktem jest, że w jego gabinecie na biurku stała wielka fotografia jakiegoś esesmana z przepaską ze swastyką na ramieniu i że na zebraniach u niego można było spotkać zakamuflowanych w cywilu niemieckich oficerów, zapewne przebywających w Kairze w misji szpiegowskiej. Junker, który kopał wtedy w Merimde, odwiedzał też moje wykopaliska w Edfu”. Polska misja w Edfu odkryła w latach 30. m.in. ceramikę i stele grobowe. Michałowski zaobserwował, że odnalezione mastaby egipskich wielmożów połączone były z systemem fortyfikacji miasta, a nie pozostawione na uboczu, jak zwykle robiono. „Po raz pierwszy więc w historii Egiptu udało się stwierdzić, że w obliczu niebezpieczeństwa zagrażającego życiu doczesnemu, nie wahano się naruszyć uświęconego spokoju zmarłych dla obrony żywych" – stwierdził. Sam niebawem też musiał chwycić za broń. Koledzy Junkera ze swastykami na ramieniu zaatakowali Polskę. „Czternaście dni wojowania pokwitowanego po latach przyznanym mi Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari nie miało nic wspólnego z archeologią. Ale przeszło pięć lat obozu jeńców posiadało już pewien związek, jeśli nie z wykopaliskami, to z hieroglifami, które wykładałem na moich seminariach...” – pisał. Faktycznie w obozie jenieckim mógł nie tylko myśleć o polityce, ale i wykładać kolegom o starożytnościach. Poznał się też na przyjaźni pewnego Egipcjanina, który był niczym Sallah, znajomy Indiany Jonesa. „Jakże byłem wzruszony, kiedy będąc w 1942 roku w obozie jeńców, otrzymałem skromną paczkę żywnościową, zawierającą daktyle i słodkie placki, przysłaną przez mojego raisa – nadzorcę robotników z Edfu" – zanotował Michałowski. Po wojnie Polak badał jeszcze Myrmekjon na Krymie w 1956 roku, a w kolejnym odkrył autentyczny skarb w syryjskiej Pamyrze: „Przez pustynię pędził ku mnie na rowerze jeden z robotników ekipy rozkopującej zachodnią dzielnicę miasta, cały podniecony, z wiadomością, że odkryto złoto! (...) Znaleziono rozbite fajansowe naczynie, w którym znajdowało się dwadzieścia siedem złotych solidów Fokasa, Herakliusa I i II oraz Constansa, a także zespół damskiej biżuterii w postaci kolczyków, pierścionków, wisiorków i broszy”. Ale naprawdę spektakularne, godne filmów sukcesy były dopiero przed nim. W 1960 roku odnalazł rzymskie ruiny w Aleksandrii. Egipska prasa była tak podekscytowana, że przypisała mu odkrycie jednego z najbardziej poszukiwanych skarbów starożytności, grobowca Aleksandra Wielkiego: „Pojawiły się natychmiast artykuły o niesamowitym wydźwięku. Większość z nich sugerowała, że teatr teatrem, ale na pewno dokopię się w tym miejscu grobowca Aleksandra Wielkiego. Tak silna była wówczas presja sugestii, przypisującej każdemu przedsięwzięciu archeologicznemu na terenie miasta tylko i wyłącznie zamiar odkrycia tego grobowca (...) Jeden z dziennikarzy posunął się tak daleko, że wprost napisał o odkryciu przeze mnie grobu Aleksandra”. Polski archeolog legendarnego grobowca nie odkrył, a miejsce wiecznego spoczynku jednego z największych zdobywców w historii do dziś stanowi trudną do rozwikłania tajemnicę. Także w latach 60., gdy rząd egipski postanowił wybudować Wielką Tamę Asuańską i stworzyć sztuczne Jezioro Nasera, Michałowski uratował przed falami bezcenne zabytki z dwóch miejsc. Najpierw z polską ekipą w Faras wydobył malowidła i inne bezcenne dzieła z zakopanej pod piaskami, zapomnianej wczesnochrześcijańskiej katedry. Potem pokierował gigantyczną międzynarodową operacją przeniesienia kompleksu świątynnego Ramzesa II w Abu Simbel. Pocięty na kilka tysięcy części zabytek przeniesiono o kilkadziesiąt metrów w górę – tak, by nie dosięgły go wody Jeziora Nasera. Michałowski, tak jak Indiana Jones, poznał prawdziwe sławy: odkrywcę grobu Tutanchamona Howarda Cartera czy pisarkę Agathę Christie, żonę archeologa Maxa Mallowana. Lubił kryminały i filmy o Bondzie. Jednak „Poszukiwaczy zaginionej Arki” nie miał szansy zobaczyć, a pewnie by mu się spodobali. Niestety, zmarł 1 stycznia 1981 roku. Choć osiągnięcia Polaka robiły w swoim czasie dużo szumu w archeologicznym świecie, jego sława raczej nie dotarła do Hollywood. Inny Polak narobił w Ameryce więcej hałasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj