Dokładnie wtedy, kiedy Rusty Rutherford wychodził z domu, Jack Reacher włamywał się do baru. Był w Nashville w Tennessee, sto dwadzieścia kilometrów na północny wschód od sennego miasta Rusty’ego, i właśnie szukał roz­wiązania pewnego problemu. Problemu zasadniczo prak­tycznego. Fizyczno‑biologicznego. A konkretnie zastana­wiał się, jak powiesić faceta pod sufitem, nie wyrządzając przy tym większych szkód trwałych. Chodziło mu głównie o sufit. Facetem przejmował się mniej. Sufit należał do baru. A bar do wspomnianego wyżej fa­ceta. Po raz pierwszy Reacher trafił tam dzień wcześniej. W sobotę. Właściwie to prawie w niedzielę, bo o północy. Podróż minęła z przebojami. Najpierw zapalił się autobus, a po trzydziestu kilometrach autobus zastępczy utknął pod niskim mostem, bo kierowca źle skręcił. Reacher zesztyw­niał od długiego siedzenia, więc kiedy dojechali wreszcie do końca trasy, wysiadł i żeby rozprostować kości, odszedł na bok, w stronę miejsca dla palaczy. Stał częściowo ukryty w cieniu, podczas gdy pozostali pasażerowie tłoczyli się, rozmawiali, robili coś z telefonami, odbierali bagaże i stop­niowo się rozchodzili. Reacher został. Nie spieszyło mu się. Przyjechał później, niż zakładał, ale nie stanowiło to problemu. Nie był z ni­kim umówiony. Nie miał w planie żadnych spotkań. Nikt na niego nie czekał, nikt się o niego nie martwił ani na niego nie wściekał. Zamierzał tylko znaleźć nocleg. Jakąś jadło­dajnię, bo zgłodniał. I bar, gdzie mógłby posłuchać dobrej muzyki. Nie powinien mieć z tym kłopotów. W razie czego najwyżej zmieni kolejność. Albo coś z czymś połączy. Ale na pewno da sobie radę. Poza tym w hotelach, w których lubił się zatrzymywać, spóźnieni goście byli mile widziani. Zwłaszcza jeśli płacili gotówką. Tak jak on. Postanowił zacząć od muzyki. Wiedział, że knajp z mu­zyką jest w Nashville pełno, chciał jednak czegoś wyjąt­kowego. Nadgryzionego zębem czasu. Czegoś o długiej historii. Lokalu, w którym mógł kiedyś grać Blind Blake. A nawet Howlin’ Wolf. Na pewno nie czegoś nowego, zgen­tryfikowanego czy sztucznie odpicowanego. Pytanie tylko, jak taki lokal znaleźć. Na dworcu autobusowym wciąż pa­liły się światła – ktoś tam jeszcze pracował, czekał albo po prostu się schronił. Musieli być wśród nich miejscowi. Może byli tam nawet sami miejscowi. Ale nie wszedł do środka. Wolał kierować się instynktem. Znał miasta. Wy­czuwał ich kształt i rytm, tak jak żeglarz wyczuwa kieru­nek nadciągających fal. Intuicja kazała mu iść na północ, więc przeciął szerokie skrzyżowanie w kształcie litery Y i wszedł na usianą gruzem działkę. Ciężki zapach spalo­nej ropy i papierosowego dymu został w tyle. Sunący przed nim cień wydłużył się i doprowadził go do rzędów wąskich równoległych uliczek zabudowanych podobnymi do siebie ceglanymi budynkami okopconymi sadzą. Do czegoś w ro­dzaju dzielnicy przemysłowej, zapuszczonej i opuszczonej. Reacher nie wiedział, jaki przemysł kwitł kiedyś w Nashville, lecz bez względu na to, co w tym mieście kiedyś wytwarzano, magazynowano czy sprzedawano, na pewno działo się to tutaj. I najwyraźniej dziać się przestało. Po­zostały jedynie budynki. Pomyślał, że i te nie postoją zbyt długo. Albo ktoś w nie zainwestuje, albo się zawalą. Zszedł z popękanego chodnika na środek ulicy. Postano­wił przejść jeszcze dwie przecznice. Najwyżej trzy. I jeśli nic tam nie znajdzie, odbić w prawo, w kierunku rzeki. Mi­nął sklep z używanymi oponami. Magazyn, w którym jakaś fundacja charytatywna przechowywała darowane meble. I wtedy, przechodząc przez ulicę, usłyszał głęboki pomruk gitary basowej i dudnienie bębna. Dźwięki dochodziły z budynku stojącego w połowie przecznicy. Nie wyglądał zbyt obiecująco. Nie miał okien. Ani szyldu. Widać było jedynie smugę żółtego światła sączą­cego się spod drewnianych drzwi. Reacher nie lubił miejsc z niewieloma potencjalnymi wyjściami, dlatego chciał iść dalej, ale gdy zrównał się z drzwiami, te otworzyły się i na chodnik wyszło chwiejnie dwóch mężczyzn pod trzydziest­kę, w podkoszulkach, spod których wyglądały wyblakłe tatu­aże. Zrobił krok w bok, żeby się z nimi nie zderzyć, a wtedy z wnętrza dobiegło zawodzenie gitary. Przystanął. Riff był dobry. Rósł, nabrzmiewał i potężniał, a gdy przebrzmia­ła ostatnia nuta i wydawało się, że dobiegł końca, włączył się kobiecy głos. Zbolały, posępny i pełen rozpaczy, niczym przejście do świata niewyobrażalnie głębokiego smutku. Reacher nie mógł się oprzeć. Przekroczył próg. W środku pachniało piwem i potem, a sala była dużo krót­sza, niż się spodziewał. I dużo szersza, przez co wyglądała tak, jakby składała się z dwóch oddzielnych części z mar­twą strefą pośrodku. Część prawa należała do wielbicieli muzyki. Tego wieczoru bawiło się tam ponad dwadzieścia osób, stojących, tańczących i podrygujących w miejscu. Usytuowana za nimi scena – niska, zbudowana ze skrzy­nek na piwo pokrytych drewnianym panelem – ciągnęła się w głąb, aż do ściany. Po jednej i drugiej stronie stało kilka skromnych kolumn głośnikowych, a z sufitu zwisały dwa metalowe zaczepy na reflektory. Frontmenka stała z przo­du, przy brzegu sceny. Reacherowi wydawała się malutka. Chuda jak patyk, miała najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu. Jej równo podcięte blond włosy błyszczały tak bardzo, że wyglądały jak peruka. Gitarzysta stał po lewej stronie, naj­bliżej drzwi. Basista – po prawej. Z potarganymi kręcony­mi włosami i mocno wystającymi kośćmi policzkowymi, byli tak bardzo do siebie podobni, że mogliby uchodzić za bliźniaków. A już na pewno za braci. Była tam i wybijają­ca rytm perkusistka, lecz siedziała w zbyt głębokim cieniu, żeby Reacher dobrze ją widział. Lewą część sali przeznaczono dla pijących. Stało tam sześć okrągłych stolików, każdy z czterema krzesłami, a pod ścianą naprzeciwko sceny ulokowano bar z cztere­ma wysokimi stołkami. Ladę wyekwipowano w to co zwy­kle: w krany do piwa, podręczne chłodziarki i dozowniki do alkoholu. Za ladą wisiało długie na całą ścianę lustro z pęknięciem w kształcie gwiazdy na środku. Pewnie ktoś rzucił butelką, pomyślał Reacher. Podobał mu się ten mały akcent. Przydawał charakteru. Ale nie na tyle, żeby zatu­szować największy feler lokalu. Część sufitu tuż przed ladą. Zwisały stamtąd dziesiątki staników. Może nawet setki. Wszelkiego rodzaju, wszelkich rozmiarów, kształtów i ko­lorów. Wolał nie wiedzieć, skąd się tam wzięły. Były ob­leśne. Niepotrzebne. I wkurzające z praktycznego punktu widzenia. Aby dostać się do lady, każdy w miarę wysoki człowiek musiał je rozgarnąć albo się przez nie przedrzeć. Zaczekał, aż zespół skończy ostatni numer, pochylił się ni­sko, odwrócił i wymacał stołek. Oprócz niego w tej części lokalu nie było nikogo, a z obojętnej twarzy barmana nie mógł wyczytać, czy cieszy go to, czy nie. – Kawę – rzucił, gdy tamten go w końcu zauważył. – Czarną. – Nie mamy kawy. – Dobrze, w takim razie cheeseburgera poproszę. Bez sałaty i bez pikli. I colę. – Nie mamy cheeseburgerów. – Więc co macie? – Nic, nie prowadzimy jedzenia. – A ktoś w pobliżu prowadzi? Barman wzruszył ramionami. – Ja tu nie mieszkam. Reacher wziął colę i spojrzał na scenę. Myślał, że rozsta­wi się tam inna kapela, lecz nic na to nie wskazywało. Po­łowa publiczności przeszła na stronę ze stolikami. Reszta zmierzała już do wyjścia. Skoro nie ma muzyki i jedzenia, doszedł do wniosku, że wypije colę i też wyjdzie. Wypił, wyszedł i ruszył w tym samym kierunku, w którym zmie­rzał przed wejściem do baru, ale minąwszy róg budynku, usłyszał odgłos szurania. Odwrócił się i omal nie wpadł na niego gitarzysta z zespołu, którego przed chwilą słuchał. Chłopak cofnął się z oczami rozszerzonymi strachem i z fu­terałem gitary uniesionym jak tarcza. Niewiele brakowało, a wpadłaby na niego idąca z tyłu piosenkarka. Reacher pod­niósł ręce otwartymi dłońmi w ich stronę. Miał metr dzie­więćdziesiąt pięć wzrostu i rozczochrane włosy. Ważył sto czternaście kilogramów. Był nieogolony. Bywało, że prze­rażone dzieci uciekały z krzykiem na jego widok.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj