Lee Child jest brytyjskim pisarzem od lat mieszkającym w Stanach Zjednoczonych. W 1997 roku stworzył postać Jacka Reachera, byłego członka Żandarmerii Wojskowej Armii Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu służby wędruje on po USA bez wyznaczonego celu, wikłając się w liczne przygody i popadając w tarapaty. Strażnik to najnowsza powieść o Jacku Reacherze, już dwudziesta piąta w serii. W tej opowieści bohater przypadkowo jest świadkiem próby porwania informatyka odpowiedzialnego za systemy miasta... które od pewnego czasu nie działają. Postanawia mu pomóc i w ten sposób zaczyna się kolejna z trzymających w napięciu przygód Jacka Reachera. Strażnik został napisany przez Lee Childa razem z bratem, Andrew. Powieść ukaże się 14 kwietnia nakładem wydawnictwa Albatros. Z okazji premiery książki 14 kwietnia o godzinie 18:00 odbędzie się spotkanie online z Andrew Childem.  Przeczytajcie początek Strażnika w przekładzie Jana Kraśko:

Rozdział 1

W poniedziałek rano, dokładnie tydzień po tym, jak wy­rzucono go z pracy, Rusty Rutherford wyszedł z mieszkania. Pierwszych kilka dni bezrobocia spędził za zaciągnięty­mi zasłonami, zużywając zapas mrożonej pizzy i czekając na telefon. Porażająca niezaradność, napisali w zwolnie­niu. Brak zdolności kierowniczychPodstawowe, kardy­nalne wprost błędy… Coś niewiarygodnego! Całkowite wypaczenie faktów! W dodatku jakie niesprawiedliwe. Próbowali zwalić na niego ostatnie problemy miasta. Po­pełniali… błąd. To jasne jak słońce. A skoro tak, na pewno go naprawią. I to już wkrótce. Godziny wlekły się w nieskończoność. Telefon milczał. A w skrzynce mailowej zalegała coraz grubsza warstwa spamu. Wytrzymał jeszcze jeden dzień, a potem odpalił swój stary laptop. Nie miał pistoletu ani noża. Nie umiał spusz­czać się po linie ze śmigłowca ani skakać ze spadochronem z samolotu. Ale ktoś musi zapłacić za to, co mu zrobili. Być może jego prawdziwym wrogom uda się z tego wywi­nąć. Tym razem. Prawdziwym wrogom, ale na pewno nie draniom z gier wideo, które przysłał mu znajomy dewelo­per. Przedtem od nich stronił. Jak dla niego, za dużo było w nich przemocy. Zupełnie niepotrzebnej. Ale teraz zupeł­nie mu nie przeszkadzała. Dość okazywania łaski bandzio­rom. Chyba że… Telefon wciąż milczał. Dwadzieścia cztery godziny później zmieniło się jedy­nie to, że był lekko odwodniony i miał na koncie rekordo­wą liczbę punktów. Zamknął laptop i zwalił się na kanapę. Przeleżał na niej prawie cały następny dzień, oglądając wybrane na chybił trafił filmy ze sterty płyt, które kupił Bóg wie kiedy, i błagając wszechświat, żeby przyjęto go z powrotem do pracy. Przysięgał, że się zmieni. Że będzie łatwiejszy we współżyciu. Cierpliwszy. Dyplomatyczny. A nawet empatyczny. Że będzie kupował pączki wszystkim pracownikom biura. Dwa razy w miesiącu. A nawet trzy, jeśli tylko załatwi to sprawę. Telefon milczał. Rusty rzadko kiedy pił, ale cóż mu pozostało? Na ekra­nie zaczęły się przesuwać końcowe napisy entego filmu. Jeszcze jednego już by nie zniósł, więc poszedł do kuchni. Z głębi szafki wyjął nienapoczętą butelkę Jim Beama. Wró­cił do salonu, włączył adapter i nastawił trzeszczącą starą płytę Elmore’a Jamesa.
Źródło: Albatros
Skończyło się na tym, że padł na twarz i zasnął na pod­łodze po… Nie miał pojęcia, po ilu szklankach. Wiedział tylko, że kiedy się obudził, w głowie miał pełno kamie­ni, które grzechotały i zgrzytały, jakby chciały rozsadzić czaszkę. Myślał, że ból nigdy nie minie, lecz gdy wreszcie minął, Rusty doświadczył nowego uczucia. Buntu. Przecież był niewinny. To nie przez niego stało się to, co się stało. Absolutnie. Co więcej, on to przewidział. Ostrzegał przed tym szefa. Wiele razy. Publicznie i prywatnie. I całkowicie go ignorowano. Raz za razem. Dlatego po siedmiu dniach pobytu w samotni uznał, że nadszedł czas pokazać światu twarz. Opowiedzieć, jak było naprawdę. Każdemu, kto ze­chce go wysłuchać. Wziął prysznic i wygrzebał z szafy ubranie. Chinosy i koszulkę polo. Nowiutkie. W ciemnych kolorach, z firmo­wymi naszywkami, aby pokazać, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Potem włożył buty, z których każdy leżał w prze­ciwległym kącie przedpokoju, gdzie przed tygodniem je rzucił. Z półki przy drzwiach zgarnął klucze i ciemne oku­lary. Wyszedł na korytarz. Jako jedyna osoba w kabinie zje­chał windą na dół. Przeciął hol. Pchnął ciężkie obrotowe drzwi i przystanął na chodniku. Słońce paliło niczym piec hutniczy, więc natychmiast spocił się pod pachami i na czo­le. Ogarnęła go panika. Pocą się tylko winni. Gdzieś o tym czytał, a jedyną rzeczą, jakiej rozpaczliwie pragnął teraz uniknąć, było to, żeby wyglądać jak winowajca. Rozejrzał się przekonany, że wszyscy na niego patrzą, i zmusił się do pierwszego kroku. Zrobił pierwszy, drugi i przyspieszył, pewny, że gdyby był zupełnie nagi, rzucałby się w oczy znacznie mniej. Lecz w rzeczywistości przechodnie, któ­rych mijał, w ogóle go nie zauważali. Jego obecność odno­towały jedynie dwie osoby.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj