W sali samotny klient dopijał ostatnią butelkę piwa. Bar­man przecierał wyłysiałą szczotką podłogę między stolika­mi i sceną. Nikogo innego nie było, Reacher minął więc toalety i wszedł po cichu na górę. Na wąskim podeście zo­baczył drzwi. Zamknięte. Dochodził zza nich czyjś głos. Na pewno mężczyzny, choć trudno było zrozumieć poszcze­gólne słowa. Mówił cicho. Rytmicznie. Jakby coś liczył. Tygodniowy utarg? Jeśli tak, drzwi musiały być zamknięte na klucz. Reacher położył rękę na gałce klamki. Przekręcił ją. I jednocześnie grzmotnął ramieniem w drzwi. Ustąpiły łatwo, w fontannie kawałków rozłupanego drewna. – Przepraszam, panowie. – Wszedł do środka i dopchnął drzwi do zniszczonej futryny. – Nie wiedziałem, że są za­mknięte na klucz. Pomieszczenie było małe. Biuro? Wyglądało jak paka­mera. Przy biurku ramię w ramię siedziało dwóch męż­czyzn. Ten normalnych rozmiarów musiał być Lockhartem. A ten drugi, wielki, sflaczały spaślak – wykidajłą. Obaj za­marli. Na blacie leżały kupki wygniecionych, zatłuszczo­nych banknotów. Chwilę trwało, zanim Lockhart odzyskał głos. – Kim pan, do diabła, jest? – Nazywam się Jack Reacher. Jestem agentem zespo­łu, który dziś u was grał. Przyszedłem porozmawiać o ich kontrakcie. – Oni nie mają kontraktu. – Teraz już mają. – Reacher wziął krzesło z giętego drewna, jedyny mebel w pokoju, nie licząc tych przy biur­ku i samego biurka. Sprawdził jego wytrzymałość i usiadł. – Proszę wyjść – rzucił Lockhart. – Dopiero co wszedłem. – Nie ma pan prawa tu przebywać. Nie podczas liczenia utargu. – Nie przemyśleliście tego, prawda? W każdym razie nie do końca. Lockhart zmarszczył brwi, wietrząc pułapkę. – To znaczy? – Powiedział pan, że nie mam prawa tu być. Błędne ro­zumowanie. Bo jednak jestem, co widać i słychać. – Może pan wyjść – ostrzegł go Lockhart z teatralną do­bitnością. – Albo pana wyrzucę. – Pan? – Reacher pozwolił sobie na uśmiech. Lockhart zacisnął pięści. – Mogę kazać pana wyrzucić. – Na pewno? A gdzie są pańscy ludzie? – Ci od wyrzucania? – Lockhart wskazał swojego towa­rzysza. – Tutaj. Więcej ich nie potrzebuję. – On? Po pierwsze, on jest tylko jeden. Sam jak palec. Dlatego powinien był pan powiedzieć: „Ten od wyrzuca­nia”. Ale to i tak nie załatwia sprawy, prawda? Bo wyraźnie widać, że gość nie nadaje się do tej roboty. Nie wyrzuciłby mnie, choćbym spał. A nawet gdybym umarł ze starości. Mówiąc, Reacher obserwował oczy wykidajły. Zauwa­żył, że spaślak zerka na swojego szefa. I że ten leciutko, leciuteńko kiwa głową. Wielkolud wstał. Reacher wiedział, że tylko jeden scenariusz może zapewnić mu wygraną. Fa­cet powinien się na niego rzucić. Od razu, przez biurko. Jeśli zrobiłby to szybko, Reacher nie zdążyłby wstać. Ale nawet gdyby zdążył, spaślak wciąż mógłby wykorzystać swoją najpotężniejszą broń. Wagę. Bo ważył co najmniej czterdzieści pięć kilogramów więcej od niego. Co w po­łączeniu z prędkością rozpędzonego ciała przełożyłoby się na kolosalny impet. Reacher nie dałby rady stawić mu czoła. Runąłby na podłogę. Przygnieciony przez spaślaka, utknąłby w kącie, nie mogąc użyć pięści, nóg ani łokci. Nie mogąc oddychać. A wtedy tamten musiałby tylko zaczekać. Resztę zrobiłaby za niego fizyka. Po prostu trochę by po­leżał, spokojnie czekając, aż Reacher straci przytomność. Łatwiejszego zwycięstwa spaślak nigdy pewnie nie miał. Ale dokonał złego wyboru. Zamiast rzucić się przez biurko, spróbował je obejść. Powoli, bokiem. Poważny błąd jak na kogoś o takiej budowie ciała. Najwyraźniej zaćmiły go prowokujące słowa Reachera. I zamiast skupić się na wygranej, wyobrażał sobie, jaki spuści mu łomot. Dzięki czemu Reacher zdążył chwycić metalową pod­kładkę z biurka. Mocno oprzeć jej krawędź o wnętrze obu dłoni. I niczym ostrzem gilotyny, tyle że posuwającym się do góry, uderzyć nią w szyję spaślaka, zadać cios, który zmiażdżył mu krtań i tchawicę. Potem złapał go za twarz, pchnął i wykidajło, dławiąc się i krztusząc, wylądował tam, skąd przyszedł. – W normalnych okolicznościach nigdy bym tego nie zro­bił. – Reacher usiadł. – Przynajmniej nie od razu. Najpierw dałbym mu szansę, pozwoliłbym mu spokojnie odejść. Ale przypomniało mi się, że to on zabrał gitarę temu chłopakowi, dlatego uznałem, że nic z tego. Lockhart wyjął telefon. – Trzeba zadzwonić na policję. Szybko! – Tłuściochowi nic nie będzie – zapewnił go Reacher. – A może będzie, nie wiem. Ale skoro ma na razie problemy z oddychaniem, proponuję wrócić do sprawy kontraktu ka­peli, która tu dzisiaj grała. Ile obiecał im pan zapłacić? – Nic im nie obiecywałem. Reacher przeciągnął palcami po krawędzi podkładki. – Chyba jednak tak. Właściciel baru skoczył w bok, chciał otworzyć szufla­dę. Śledząc jego ruchy, Reacher wziął poprawkę i cisnął podkładką jak metalowym frisbee. Trafiła w nasadę nosa, zmiażdżyła kość i rzuciła Lockharta z powrotem na krzesło. – Okazuje się, że to bardzo niebezpieczna zabawka. – Reacher podniósł podkładkę z biurka i opuścił ją na podło­gę. – Nie powinien pan się nią bawić. Ale do rzeczy. Kon­trakt. Ile im pan obiecał? – Dwieście dolarów. – Tak, początkowo. Ale potem zainteresowaliście się ludzkimi palcami. Proszę mi powiedzieć, ile palców ma lewa ręka gitarzysty? – Pięć. – Lockhart mówił przytłumionym głosem, ponie­waż podkładka znacząco zawęziła jego drogi oddechowe. – W zasadzie cztery. Piąty to kciuk. Ale przyjmuję pań­ską odpowiedź. Zatem dwieście dolarów pomnożone przez pięć równa się… – Tysiąc. – Bardzo dobrze. To wysokość naszego nowego honora­rium. Gotówka jest mile widziana. – Ani mi się śni. – Widzę tu mnóstwo pieniędzy. Jeśli tak trudno je poli­czyć, może wezmę wszystko? – Dobrze. – Lockhart niemal zapiszczał. Wziął dwie kupki banknotów i przesunął je na brzeg biurka. – Świetnie – rzucił Reacher. – A teraz dodajmy do tego karę za spóźnienie. Pięćset dolarów. Lockhart łypnął na niego spode łba i do dwóch tamtych dołożył kolejną kupkę. – Już prawie skończyliśmy. Brakuje tylko odszkodowa­nia za zniszczony sprzęt. Okrągłego tysiąca. – Za jaki… – Za gitarę. Pański kumpel zrzucił ją ze schodów. Jeśli pan chce, może pan potrącić tę kwotę z jego poborów, ale mój klient na pewno jej nie wyłoży. Właściciel baru zerknął na szybko kurczący się zapas gotówki. Reacher niemal widział, jak pracuje jego mózg, jak rachuje, ile zostało mu pieniędzy, jak kalkuluje, czy opłaca mu się pójść na ugodę. – Dobrze, jeszcze tysiąc. Ale ani centa więcej. I powiedz tym gówniarzom, że jeśli tu wrócą, połamię im nie tylko pal­ce. A nawet jeśli nie przyjdą do mnie, już nigdy nie zagrają w tym mieście. Reacher pokręcił głową. – Tak dobrze nam szło i musiał pan wszystko zepsuć. Nie pozwolił mi pan dokończyć. Owszem, załatwiliśmy sprawę honorarium. Ale nie poruszyliśmy kwestii motywa­cji. To niezmiernie istotne, dlatego proszę uważnie słuchać. Numer mojego telefonu widnieje na głównym ekranie ko­mórki każdego członka reprezentowanego przeze mnie ze­społu. Jeśli któremuś coś się stanie, natychmiast tu wrócę. A wtedy połamię panu ręce. Połamię nogi. I powieszę pana bieliznę między stanikami nad barem. Z panem w środku. Czy to jasne? Lockhart kiwnął głową. – Znakomicie. Motywacja numer dwa: inne zespoły. Chociaż ich nie reprezentuję, rozpinam parasol ochronny i nad nimi. Grzecznościowo. Niech pan potraktuje to jako mój wkład w rozwój sztuki. Dlatego jeśli usłyszę, że okan­tował pan jakąś kapelę, zabiorę panu wszystkie pieniądze. I powieszę pana nad barem, tak jak w poprzednim przypad­ku. Czy wyrażam się jasno? Lockhart kiwnął głową. – Doskonale. Aha, gdyby się pan zastanawiał, uprze­dzam, że będę przeprowadzał wyrywkowe kontrole. Kiedy gra tu następny zespół? – Jutro. – Mam nadzieję, że będzie tak dobry jak ten dzisiejszy. Ale nawet jeśli okaże się kiepski, niech pan pamięta. Trze­ba im zapłacić.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj