Przekonajcie się jak prezentuje się początek powieści fantasy dla młodzieży Julie Kagawy pt. Żelazny król.
Kiedy dotarłam do przystanku, byłam kompletnie przemoknięta. Późnowiosenny deszcz nie był lodowaty, ale i tak zrobiło się nieprzyjemnie chłodno. Objęłam się ramionami i w oczekiwaniu na autobus schowałam pod omszałym cyprysem.
Ciekawe, gdzie jest Robbie? – zastanawiałam się, patrząc na drogę. Zwykle o tej porze już tu jest. Może nie miał ochoty moknąć i został w domu. Prychnęłam i przewróciłam oczami. Znów wagaruje. Świetnie. Co za leń. Szkoda, że ja tak nie mogę.
Ech, gdybym miała samochód. Znałam dzieciaki, które na szesnaste urodziny dostają samochody. A ja? Jak dobrze pójdzie, może dostanę tort. Większość moich kolegów z klasy miała już prawo jazdy i sama jeździła na imprezy, do klubów czy dokąd chcieli. Mnie – zacofanej wieśniary – nikt nigdy nie zapraszał.
Poza Robbiem, poprawiłam się w myślach. Przynajmniej Robbie będzie pamiętał. Ciekawe, co zwariowanego wymyśli tym razem na moje urodziny?
Byłam prawie pewna, że to będzie coś dziwnego albo odjechanego. W zeszłym roku wyciągnął mnie z domu na nocny piknik w lesie. To było pokręcone. Zapamiętałam polanę z małym stawkiem, nad którym fruwały robaczki świętojańskie, ale chociaż później dziesiątki razy przeszukiwałam las za domem, nigdy nie udało mi się tam trafić.
Coś poruszyło się za mną w krzakach. Opos albo jeleń, a może nawet lis, szukający kryjówki przed deszczem. Tutejsze dzikie zwierzęta były niesamowicie pewne siebie i niezbyt bały się ludzi. Gdyby nie Beau, ogródek warzywny mamy byłby stołówką dla królików i jeleni, a okoliczna rodzina szopów praczy częstowałaby się jedzeniem z naszych szafek w kuchni. Trochę bliżej, gdzieś między drzewami, pękła gałązka.
Poruszyłam się niespokojnie, zdecydowana nie uciekać przed jakąś głupią wiewiórą albo szopem. Nie jestem jak Angie z nadmuchanymi cyckami, panna doskonała cheerleaderka, która dostaje ataku szału na widok myszoskoczka w klatce czy plamy na swoich markowych dżinsach. Ja przerzucałam siano, zabijałam szczury i pędziłam świnie przez błoto po kolana. Nie boję się dzikich zwierząt.
Ale mimo to spojrzałam na drogę z nadzieją, że zza zakrętu wynurzy się autobus. Może to wina deszczu i mojej chorej wyobraźni, ale las zaczął przypominać plan zdjęciowy
Blair Witch Project.
W tych okolicach nie ma ani wilków, ani seryjnych morderców, powiedziałam sobie w myślach. Przestań świrować.
Nagle w lesie zrobiło się bardzo cicho. Oparłam się o drzewo i zadrżałam. Siłą woli spróbowałam zmusić autobus, żeby przyjechał. Po plecach przeszedł mi dreszcz. Ostrożnie odwróciłam głowę i zaczęłam wytężać wzrok. Na gałęzi wylądował olbrzymi czarny ptak. Nastroszył pióra przed deszczem i siedział nieruchomo jak posąg. Kiedy tak go obserwowałam, obrócił głowę i nasze spojrzenia się spotkały. Miał oczy koloru wiosennej trawy. A potem coś sięgnęło zza pnia i mnie złapało.
Krzyknęłam i odskoczyłam w bok. Serce waliło mi jak oszalałe. Odwróciłam się na pięcie, gotowa do ucieczki, a w myślach widziałam już gwałcicieli, morderców i faceta w skórzanej masce z
Teksańskiej masakry piłą mechaniczną.
Za moimi plecami ktoś wybuchnął śmiechem.
Robbie Coller, mój najbliższy sąsiad – to znaczy mieszkał prawie trzy kilometry ode mnie – opadł na pień, zaśmiewając się do rozpuku. Był chudy i wysoki, w znoszonych dżinsach i spranej koszulce. Zamilkł na moment, spojrzał na moją pobladłą twarz i znów zaczął ryczeć ze śmiechu. Krótkie rude włosy przykleiły mu się do czoła, a ubranie przylgnęło do ciała, podkreślając jego kościstą posturę, tak jakby kończyny niezupełnie pasowały do reszty. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu, że jest przemoczony, cały w błocie, liściach i gałązkach. Tak naprawdę niewiele go ruszało.
– Cholera, Robbie! – Wkurzyłam się i tupałam, próbując mu przykopać. Usunął się i zatoczył na drogę, cały czerwony od śmiechu. – To wcale nie było śmieszne, kretynie. Prawie dostałam przez ciebie zawału.
– Prze…przepraszam, księżniczko – wydukał Robbie, łapiąc się za pierś, kiedy próbował nabrać powietrza. – Aż się prosiłaś.
Parsknął po raz ostatni, po czym wyprostował się, ściskając się za żebra.
– Boże, to było niezłe. Wyskoczyłaś na jakiś metr w powietrze. Myślałaś, że kim jestem? Seryjnym mordercą czy co?
– Jasne, że nie, durniu. – Odwróciłam się wyniośle, by ukryć rumieniec na twarzy. – I kazałam ci przestać mnie tak nazywać. Nie mam już dziesięciu lat.
– Rozkaz, księżniczko.
Przewróciłam oczami.
– Ktoś ci mówił, że jesteś na poziomie rozwoju czterolatka?
Roześmiał się.
– I kto to mówi? To nie ja siedziałem przez całą noc przy zapalonym świetle, gdy obejrzałem Teksańską masakrę. Próbowałem cię ostrzec. – Zrobił głupią minę, wyciągnął przed siebie ręce i zaczął zataczać się w moją stronę. – Uuu, kryć się, idzie morderca z piłą.
Skrzywiłam się i opryskałam go, kopiąc kałużę. Zrewanżował się ze śmiechem. Nim kilka minut później przyjechał autobus, byliśmy kompletnie mokrzy i ubłoceni, więc kierowca kazał nam usiąść z tyłu.
– Co robisz po szkole? – zapytał Robbie, gdy zasiedliśmy na samym końcu autobusu. Wokół nas słychać było rozmowy i śmiechy innych uczniów. Nikt nie zwracał na nas uwagi. – Masz ochotę na kawę? Moglibyśmy się zakraść do kina i obejrzeć film.
– Nie dziś, Rob – odpowiedziałam, próbując wyżąć bluzkę. Teraz, po wszystkim, naprawdę żałowałam, że stoczyliśmy tę bitwę. Pokażę się Scottowi jako Wodnik Szuwarek.
– Tym razem musisz się zakraść beze mnie. Daję po szkole korepetycje.
Robbie spojrzał na mnie z ukosa zielonymi oczami.
– Korepetycje? Komu?
Żołądek aż mi się skręcił i próbowałam nie uśmiechać się jak szalona.
– Scottowi Waldronowi.
– Co? – Robbie skrzywił się z obrzydzeniem. – Temu mięśniakowi? A co, trzeba go nauczyć czytać?
Spojrzałam na niego ze złością.
– To, że jest kapitanem drużyny futbolowej, nie znaczy, że masz się zachowywać jak dupek. A może jesteś zazdrosny?
– Och, no pewnie, o to chodzi. – Robbie uśmiechnął się krzywo. – Zawsze chciałem mieć iloraz inteligencji kamienia. A nie, czekaj, nie obrażajmy kamienia. – Prychnął. – Nie wierzę, że lecisz na mięśniaka. Stać się na coś więcej, księżniczko.
– Nie nazywaj mnie tak. – Odwróciłam się, by ukryć rumieniec. – To tylko korepetycje. Przecież nie zaprasza mnie na bal. Boże.
– Jasne. – Robbie nie wydawał się przekonany. – Może i nie, ale masz nadzieję, że jednak zaprosi. Przyznaj się. Ślinisz się do niego dokładnie tak samo, jak wszystkie bezmózgie laski ze szkoły.
– Nawet jeśli, to co z tego? – warknęłam, odwracając się do niego. – To nie twoja sprawa, Rob. A w ogóle, co to cię obchodzi?
Ucichł, mamrocząc tylko coś pod nosem. Odwróciłam się do niego plecami i spojrzałam za okno. Nie obchodziło mnie, co powiedział Robbie. Dziś po południu, przez jedną cudowną godzinę, Scott Waldron będzie mój i tylko mój i nikt mi w tym nie przeszkodzi.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h