Kilka dni temu ukazały się dwie pierwsze powieści w serii Wehikuł czasu, która ma za zadanie prezentować klasyczne pozycje science fiction. Jednym z tych dwóch tytułów jest Koniec dzieciństwa, której autorem jest Arthur C. Clarke. Jest to opowieść o tym, jak na Ziemię przybywają kosmici, by wprowadzić własny porządek i powszechne szczęście. Tylko czy tak jest naprawdę? Dom Wydawniczy Rebis udostępnił początek powieści Clarke'a w tłumaczeniu Zbigniewa A. Królickiego i Andrzeja Sawickiego. Zapraszamy do lektury:

Rozdział 1

Przed wylotem na kosmodrom Helena Liachow zawsze przechodziła ten sam rytuał. Nie była jedyną, która to robiła, chociaż niewielu kosmonautów o tym mówiło. Było już ciemno, gdy opuściła budynek administracji i przeszła między sosnami do słynnego posągu. Niebo było krystalicznie czyste i właśnie wzeszedł jasny Księżyc w pełni. Helena odruchowo skupiła wzrok na Mare Imbrium i wróciła myślami do tygodni treningów w Bazie Armstrong, obecnie lepiej znanej jako Mały Mars. „Umarłeś, zanim się narodziłam, Jurij… w czasach zimnej wojny, gdy nasz kraj nadal był pogrążony w mroku stalinizmu. Co byś pomyślał, gdybyś usłyszał dziś tylu ludzi mówiących obcymi językami w Gwiezdnej Wiosce? Myślę, że byłbyś uszczęśliwiony… W i e m, że byłbyś szczęśliwy, gdybyś mógł nas teraz widzieć. Wprawdzie byłbyś starcem, ale wciąż mógłbyś żyć. Cóż to za tragedia, że ty — który pierwszy podróżowałeś w kosmosie — nie zdążyłeś zobaczyć, jak ludzie spacerują po Księżycu! Ty też z pewnością marzyłeś o Marsie… A teraz jesteśmy gotowi tam polecieć i rozpocząć nową erę, o której sto lat temu marzył Konstantin Ciołkowski. Kiedy się spotkamy, będę ci miała wiele do powiedzenia…” Była w połowie drogi powrotnej do biura, gdy w pobliżu nagle zatrzymał się autobus pełen spóźnionych turystów. Otworzyły się drzwi i wyległ z nich tłum pasażerów z aparatami w rękach. Zastępczyni dowódcy ekspedycji marsjańskiej nie pozostało nic innego, jak przywołać na usta oficjalny uśmiech. Nagle, nim ktokolwiek zdołał zrobić choć jedno zdjęcie, wszyscy zaczęli krzyczeć i wskazywać w górę. Helena odwróciła się i zobaczyła, jak Księżyc znika, przesłonięty przez gigantyczny cień sunący po niebie. I po raz pierwszy w życiu poczuła strach.
Źródło: Rebis
Dowódca ekspedycji marsjańskiej Mohan Kaleer stał na krawędzi krateru, spoglądając nad morzem zastygłej lawy na drugi brzeg kaldery. Trudno było ogarnąć skalę tego widoku lub wyobrazić sobie siły szalejące tutaj, gdy fale stopionej skały wezbrały i popłynęły, tworząc rozpościerające się teraz przed nim ganki i tarasy. Jednak to wszystko, na co patrzył, było niczym wobec ogromu wulkanu, który miał zobaczyć za niecały rok; Kīlauea była zaledwie miniaturą Olympus Mons i pomimo długotrwałego treningu mogli być kompletnie nieprzygotowani na to, co ich czeka. Pamiętał, jak w przemówieniu inauguracyjnym w 2001 roku prezydent Stanów Zjednoczonych zapowiedział, że będzie to „Wiek Układu Słonecznego”, podobnie jak czterdzieści lat wcześniej Kennedy oznajmił: „Musimy polecieć na Księżyc!”. Z przekonaniem przewidywał, że do 2100 roku człowiek odwiedzi wszystkie najważniejsze ciała niebieskie krążące wokół Słońca… i zamieszka na stałe przynajmniej na jednym z nich. Promienie właśnie wschodzącego słońca podświetlały pasemka pary unoszącej się ze szczelin w lawie, co przypominało doktorowi Kaleerowi poranne mgły zbierające się w marsjańskim Labiryncie Nocy. Tak, łatwo było mu uwierzyć, że już jest na Marsie wraz z kolegami z pół tuzina krajów. Tym razem żaden naród nie miał — i naprawdę nie mógł — wyruszyć tam samotnie. Wracał do helikoptera, gdy zatrzymał się tknięty jakimś przeczuciem, dostrzegłszy coś kątem oka. Zaskoczony, znów spojrzał na krater. Dopiero po chwili pomyślał o tym, żeby spojrzeć w niebo. Wtedy zrozumiał, tak jak w tym samym momencie zrozumiała Helena Liachow, że znana ludziom historia dobiegła kresu. Przy tych lśniących monstrach unoszących się nad chmurami, nie wiedzieć ile kilometrów nad jego głową, statki kosmiczne stojące na kosmodromie Lagrange wydawały się równie prymitywne jak dłubanki. Przez długą jak wieczność chwilę Mohan Kaleer patrzył, podobnie jak cały świat, na te wielkie statki opadające w swym obezwładniającym majestacie. Nie czuł żalu z powodu tego, że praca całego jego życia poszła właśnie na marne. Trudził się, by zabrać człowieka do gwiazd, a tymczasem gwiazdy — te zimne, obojętne gwiazdy — przybyły do niego. Była to chwila, w której historia wstrzymała oddech, a teraźniejszość oddzieliła się od przeszłości jak góra lodowa odrywa się od lodowca, aby samotnie i dumnie wypłynąć w morze. Wszystkie osiągnięcia minionych wieków były teraz niczym. Tylko jedna myśl bez końca tłukła się w głowie Mohana: „Człowiek nie jest już sam”.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj