Na zmiennika czeka się zwykle wiele dni, czasem nawet długie tygodnie. Kiedyś łódka z dostawą zaginęła i jeden z latarników tkwił tam przez cztery miesiące. – Przyzwyczaisz się do pogody – mówi chłopakowi. – Oby! – Poza tym i tak masz lepiej niż ten pechowiec, który będzie wracał na ląd. Załoga siedzi skupiona na rufie, pustym wzrokiem spoglądając na morze, paląc i rozmawiając niewyraźnie, wilgotne palce moczą im papierosy. Można by umieścić ich na obrazie, surowym pejzażu morskim, namalowanym niedbałymi pociągnięciami pędzla nakładającego grubą warstwę farby olejnej. – Na co czekamy? – woła jeden z członków załogi. – W końcu fale się zmienią, zanim zdążymy wypłynąć. Jest też z nimi technik, musi naprawić radio. Zwykle w dzień zmiany skontaktowaliby się z latarnią już z pięć razy, ale sztorm uszkodził nadajnik. Jory kończy przykrywać kartony, odpala silnik i wypływają, łódka podskakuje na falach niczym stateczek w wannie. Stado mew skrzeczy na oblepionym małżami głazie, niebieski trawler pyka leniwie, dopływając do lądu. W miarę jak oddalają się od linii brzegowej, woda ożywa, rozkołysane zielone fale pienią się i rozpływają. Jeszcze dalej kolory ciemnieją, morze przybiera barwę oliwkową, a niebo robi się złowieszczo ciemnoszare. Woda rozbija się na dziobie, grzywacze wzbierają i rozpraszają się. Jory żuje końcówkę skręcanego papierosa, który trochę mu się zgniótł w kieszeni, ale nadal w miarę nadaje się do palenia, nie odrywa oczu od horyzontu, w ustach ma dym. Uszy bolą go z zimna. Wysoko w górze jakiś biały ptak zatacza okręgi na rozległym brunatnozielonym niebie. Przez mgłę udaje mu się dojrzeć Maiden – samotną iglicę, dostojną, odległą. Stoi ponad dwadzieścia kilometrów od brzegu. Jory wie, że latarnicy wolą być dalej od lądu, żeby jego widok nie przypominał im o domu. Chłopak siedzi tyłem do latarni – dziwny początek, myśli Jory, plecami do celu podróży. Skubie zadrapanie na kciuku. Ma miękkie rysy, wygląda, jakby było mu niedobrze, jest jeszcze niewtajemniczony. No ale każdy marynarz musi w końcu zacząć. – Byłeś kiedyś na wieży, synku? – Pracowałem na Trevose, potem na St Catherine’s. – Ale na wieży nigdy? – Nie, nigdy. – Trzeba mieć mocny żołądek – mówi Jory. – I umieć się dogadywać z ludźmi, nieważne, jacy są. – Z tym nie będę miał problemu. – Na pewno. Główny latarnik to porządny gość, to bardzo ważne. – A pozostali? – Słyszałem, że trzeba uważać na nadetatowca. Ale to chyba twój rówieśnik, więc na pewno się dogadacie. – A co z nim? Jory uśmiecha się na widok wyrazu twarzy chłopaka. – Nie rób takich min. W robocie zawsze krążą plotki, ale przecież nie wszystkie są prawdziwe. Pod nimi morze kołysze się i burzy, czarne masy wody przewalają się, chlapią i chłoszczą. Bryza prześlizguje się po powierzchni wody, mącąc jej powierzchnię. Przy dziobie eksploduje chmura drobnych kropelek, fale robią się coraz cięższe i zagadkowo głębokie. Kiedy Jory był mały i pływali promem z Lymington do Yarmouth, zawsze wychylał się za barierki i podziwiał morze, jak zmienia się zupełnie mimochodem, praktycznie niezauważalnie, jak opada szelf i ląd pozostaje już tylko wspomnieniem, a gdyby wypadł za burtę, do dna brakowałoby mu kilkudziesięciu metrów. Pływałby z belonami i mustelami – dziwacznymi, rozdętymi, migoczącymi kształtami o miękkich, wszędobylskich mackach i oczach jak zmętniałe marmurki. Latarnia się przybliża, kreska zmieniła się w słupek, słupek przypomina sterczący palec. – Oto i ona. Maiden Rock. Teraz widzą już ślady wody morskiej wokół podstawy wieży, piętno gwałtownych zjawisk atmosferycznych odciśnięte przez dziesięciolecia władania żywiołu. Choć przeżył to już wiele razy, zbliżanie się do Królowej Latarni Morskich wywołuje w Jorym charakterystyczną mieszankę emocji – czuje się zbesztany, nieistotny, może lekko wystraszony. Maiden, wysokie na pięćdziesiąt metrów dzieło wiktoriańskiej inżynierii, góruje bladym strzelistym pięknem nad linią horyzontu, niewzruszony bastion, strażniczka bezpieczeństwa marynarzy. – Jedna z najstarszych – ciągnie Jory. – Rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci. Dwa razy się zawaliła, zanim w końcu zapłonął ogień. Mówi się, że przy paskudnej pogodzie, kiedy wiatr wciska się między skały, wydaje szczególny odgłos, jak zawodząca kobieta. Z szarówki wypełzają detale budowli – okna latarni, betonowy pierścień odsadzki i wąski pas metalowych szczebli, tak zwanych psich schodków, prowadzących pionowo w górę do wejścia. – Zauważyli nas już? – Na pewno. Jednak wypowiadając te słowa, Jory szuka wzrokiem sylwetki, którą spodziewał się zobaczyć czekającą na nich u podnóża latarni – głównego latarnika w granatowym mundurze i białej czapce garnizonowej albo jego pomocnika, machających zapraszająco. Z pewnością obserwowali wodę już od wschodu słońca. Uważnie lustruje wzrokiem kocioł wokół podstawy latarni, rozważając najlepsze podejście do lądu – podpłynąć dziobem czy rufą, rzucić kotwicę czy zostawić luzem. Lodowata woda tryska spomiędzy labiryntu zatopionych skał; kiedy fala wzbiera, głazy znikają; kiedy opada, wynurzają się niczym czarne lśniące trzonowce. Ze wszystkich wież najtrudniej podpłynąć do Bishop, Wolf i Maiden, a gdyby miał sam wybrać zwyciężczynię tego rankingu, postawiłby właśnie na Maiden. Według żeglarskich legend miano ją zbudować na szczękach skamieniałego potwora morskiego. Budowa pochłonęła życie wielu robotników, a na rafie zginął niejeden marynarz, który zboczył ze szlaku. Nie przepada za obcymi, nie jest gościnna. Jory nadal nie widzi jednak żadnego z latarników. Nie dostaną chłopaka, jeśli ktoś z lądu nie będzie obsługiwał osprzętu do cumowania. Przy takiej sile pływu będzie nimi rzucało na zmianę trzy metry w górę i trzy metry w dół, lina może w każdej chwili pęknąć i jego człowiek skończy w zimnej kąpieli. Niebezpieczne rozrywki, ale tak to już jest z latarnianymi wieżami. Szczurom lądowym morze wydaje się czymś stałym, ale Jory wie, że to tylko złudzenie: morze jest kapryśne, nieprzewidywalne i może łatwo dorwać nieprzygotowaną ofiarę. – Gdzie oni są? Krzyk członka załogi ledwie przebija się przez huk wody. Jory sygnalizuje, że popłyną naokoło. Chłopak zrobił się zielony. Technik też. Jory powinien ich pokrzepić, ale sam nie czuje się zbyt pewnie. Przez wszystkie te lata nigdy nie musiał płynąć na tyły Maiden. Przytłacza ich skala latarni, strzelistej wieży z litego granitu. Jory wyciąga szyję, żeby dojrzeć drzwi wejściowe – dwadzieścia metrów nad ziemią, z solidnego spiżu i bezczelnie zamknięte. Załoga robi hałas – nawołują latarników i ostro dmuchają w gwizdki. Wysoko, jeszcze wyżej, wieża zwęża się ku niebu, a niebo z kolei zerka na ich malutką, bezładnie miotaną łódeczkę. I znowu ten ptak, ten, który za nimi leciał. Zatacza kręgi, wykrzykując wiadomość, której nie rozumieją. Chłopak przechyla się przez burtę i zwraca śniadanie. Unoszą się, opadają. Czekają i czekają. Jory wciąż patrzy na wieżę górującą nad swoim własnym cieniem i słyszy już tylko fale, huk i gulgot piany, chlupot i pluskanie wody na skałach, a w głowie ma jedynie tamtą zaginioną dziewczynkę, o której słyszał rano w radiu, i przystanek, pusty przystanek autobusowy, i bezlitosny siekący deszcz.

2 DZIWNE ZDARZENIE W LATARNI MORSKIEJ

„The Times”, niedziela, 31 grudnia 1972 roku Do kierownictwa Trident House dotarła informacja o zniknięciu trzech zatrudnionych przez firmę latarników z latarni morskiej Maiden, około dwudziestu pięciu kilometrów na południowy zachód od Land’s End. Zaginieni to główny latarnik Arthur Black, jego pomocnik William (Bill) Walker oraz nadetatowy latarnik Vincent Bourne. Odkrycia dokonała wczoraj załoga łodzi, która przywiozła zmiennika i miała zabrać pana Walkera na ląd. Jak dotychczas nie pojawiły się żadne informacje wskazujące na potencjalne miejsce pobytu zaginionych osób, nie wydano też oficjalnego oświadczenia. Rozpoczęło się śledztwo.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj