Ludzie cienia to nowa powieść Grahama Mastertona. Mamy dla was do przeczytania pierwsze dwa rozdziały tej powieści.
Fabryka była w zasadzie pusta, ponieważ po ogłoszeniu bankructwa przez Royale wszystkie wielkie maszyny tkackie sprzedano. Jednak pod ścianą po prawej wciąż stały metalowe regały, na których układano gotowe dywany. Na części z nich leżały sterty brudnych koców i poduszek.
– Mówiłem ci – odezwał się Ron. – Cholerni dzicy lokatorzy. Cholernie nienawidzę cholernych dzikich lokatorów. Uważają, że Bóg dał im prawo do włamywania się, gdzie tylko im się cholernie podoba.
– To chyba stąd napierdala ten smród, brachu – powiedział DuWayne.
Wskazał róg hali, gdzie znajdowała się ceglana wnęka, w której zapewne kiedyś mieścił się kominek albo palenisko. Fabrykę zbudowano w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku i na początku wytwarzano w niej dorożki, a robotnicy potrzebowali ognia, żeby nadawać pożądane kształty żelaznym elementom. Palenisko od dawna pozostawało tylko wspomnieniem i obecnie we wnęce tkwiły trzy duże wózki z supermarketu, wypełnione do połowy żarzącym się węglem drzewnym. Większość dymu ulatniała się przewodem kominowym.
– Masz rację, zrobili sobie barbecue – powiedział znów DuWayne. – Prawdopodobnie dali drapaka, kiedy usłyszeli, jak krzyczysz na schodach. Zobaczmy, czy zostawili coś ciekawego do żarcia.
Ruszyli przez halę. Ron cicho pogwizdywał przez zęby. Oprócz koców zobaczyli na regałach sterty śmieci, które świadczyły o pobycie lokatorów. Pod oknami po lewej stronie zalegały pogniecione torby na zakupy, butelki i pootwierane kartony oraz dziesiątki pustych puszek po zupach i sardynkach, a także fragmenty starych zasłon, które sprawiały wrażenie poplamionych krwią albo jakąś inną ciemnobrązową cieczą.
– Ci bezdomni to cholerne zwierzaki, mówię ci. Właściwie są gorsi od zwierząt. Nawet mój Tygrys przynajmniej się stara zakopać swoje gówna w kuwecie.
Kiedy Ron i DuWayne podeszli do wnęki, zobaczyli, że wózki wyłożone są papą. Tutejsi mieszkańcy prawdopodobnie ściągnęli ją z dachu fabryki i wykorzystali do palenia węgla drzewnego. Ron przypuszczał, że ostatnio rozpalono tutaj przynajmniej przed dwiema godzinami, ponieważ część brykietów zamieniła się już w szary popiół, część lśniła pomarańczowym blaskiem, a we wnęce było tak gorąco, że wydawało się, iż w powietrzu wokół tańczą duchy.
Ron podszedł do najbliższego wózka i pochylił się nad nim, osłaniając twarz dłonią. Zobaczył dwie kości żebrowe, trochę już zwęglone, i coś, co wyglądało jak trzy świńskie racice, ułożone jedna przy drugiej. Skóra na nich skwierczała. Zobaczył też inne kawałki mięsa, bezładnie poukładane na węglu – karkówkę, łopatki i podudzia – które wyglądały na gwałtownie oderwane od ciała; na pewno nie była to fachowa robota rzeźnika.
DuWayne zerknął mu przez ramię.
– Nie ma burgerów. Szkoda. Co to za barbecue bez burgerów?
– Nie ma też bułeczek, stary, ani sera. Bardzo mi przykro.
Zrobił dwa kroki, żeby sprawdzić, co się piecze w następnym wózku. Nagle znieruchomiał, po czym powoli odjął rękę od twarzy. W pierwszej chwili nie pojął, na co patrzy. DuWayne wpadł na niego i niemal go przewrócił.
Po chwili milczenia odezwał się głosem pełnym niedowierzania:
– Jezu Chryste, Dewey. Do diabła, cholerny Jezu Chryste!
– Co jest, brachu?
Drugi wózek był pełen ludzkich głów. Twarze był y zwęglone i przywodziły na myśl szkaradną parodię
The Black and White Minstrel Show z lat pięćdziesiątych. Niektóre gałki oczne były wypalone i w czaszkach zia ły czarne dziury. Inne spoglądały na Rona i DuWayne’a białymi, ugotowanymi tęczówkami. Usta wszystkich były szeroko otwarte, jakby w niemym krzyku, wywinięte wargi ukazywały zęby. Po długości nadpalonych włosów Ron ocenił, że przynajmniej trzy głowy należały do kobiet.
– To są ludzie – powiedział, a własny głos usłyszał tak, jakby ktoś mówił mu do ucha. – Całe to cholerne barbecue… To ludzkie mięso.
– Co? – rzucił DuWayne, ale zaraz zobaczył głowy. Odwrócił się i zwymiotował, chociaż w pierwszej chwili przycisnął dłoń do ust.
Ron wyciągnął z kieszeni telefon, sprawdził zasięg drżącym palcem wystukał numer alarmowy.
– Słucham. Z którą służbą chce się pan połączyć?
– Z policją, kochana. Na karetkę jest już cholernie za późno.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h