1

Czarny piasek

Powietrze było niemal idealne. Temperatura właśnie przekroczyła dwadzieścia trzy stopnie, przy umiarkowanej wilgotności. Od południowego zachodu wiała lekka bryza. Ziemia w tamtym kierunku była żyzna, z bujną zieloną trawą i błyskiem strumienia, co sugerowało, że taka już zostanie. Ludzie, którzy płacili za projekt terraformacji, wydali dość pieniędzy, by sobie zagwarantować, że kolonia będzie perfekcyjna. Jednak wystarczyło jedno spojrzenie ku północy, a koncepcja perfekcyjności szła w diabły. Na obszarze zaledwie kilku hektarów trawa żółkła i usychała, a potem przechodziła w prawie sto kilometrów czarnego piasku i takiego fetoru, który z pewnością zrujnuje wartość nieruchomości. Niby nie trzeba było tam nosić kombinezonów ochronnych, ale teren wyglądał i cuchnął tak, jakby było trzeba. Z bardziej optymistycznych wieści: nocą padał deszcz, zatem dodatkowa wilgoć utwardziła miękki piasek. Normalnie, kiedy człowiek tam wchodził, zapadał się na kilkanaście centymetrów. Teraz jednak – przynajmniej przez pewien czas – będą mogli stanąć, nie mając wrażenia, że za chwilę zapadną się pod powierzchnię. Decker przyglądał się ekranowi swojego ręcznego zestawu, analizując ostatnie próbki z tego rejonu. Na pierwszy rzut oka to, co się tutaj działo, nie wyglądało na naturalne. A w takich sytuacjach cokolwiek nienaturalnego oznaczało zwykle zaniedbanie. Międzygwiezdna Izba Handlowa nadzorowała przestrzeganie pewnych reguł dotyczących bezpieczeństwa i komercyjnej równowagi na Ziemi, w rozrastających się Koloniach i wzdłuż Zewnętrznych Rubieży. Jako zastępca komisarza w MIH, Decker miał dopilnować, by wszystkie procedury były należycie przestrzegane. Oznaczało to masę papierkowej roboty, w skali gwarantującej mu zarówno bezpieczne zatrudnienie, jak i regularne bóle głowy – najczęściej w postaci długich list kontrargumentów ze strony firmy, która miała być odpowiedzialna. Lucas Rand stał obok i patrzył na te same wyniki, ale on się uśmiechał – co nie zdarzało się często. Różnica polegała na tym, że choć Rand tak samo dobrze pojmował, co oznaczają te rezultaty, nie musiał wypełniać niezliczonych formularzy. Był inżynierem w MIH. Płacili mu za usuwanie problemów, które wykrył Decker. Ktoś inny – niebiosa tylko wiedziały, kto taki – wystawiał potem rachunek firmom, których problemy zostały usunięte. Biurokracja w działaniu. Takie życie. Decker zerknął na niego spode łba. – Nie podniecaj się tym, jak łatwe masz życie – powiedział. – Może ja muszę walczyć z biurokracją, ale ty musisz wykombinować, jak naprawić ten bałagan. Uśmiech Randa zbladł nieco. – Nie jestem pewien, czy    uda się to naprawić. Zmarszczył czoło i przyjrzał się powierzchni piasku. Kiedy się nie uśmiechał, często ponuro marszczył czoło, ale wyłącznie dlatego, że taką już miał twarz. Luke Rand był jednym z najmilszych facetów, jakich znał Decker. Wyglądał tylko, jakby zjadał niedźwiedzie na śniadanie. Był też wielkim mężczyzną, choć ciało zdecydowanie nie składało się z samych mięśni. – Możliwe. Ale to nie ja zbiorę baty za twoje niedoróbki – stwierdził Decker i tym razem to on się uśmiechnął. – Tylko ty. Rand poskrobał się po owłosionym karku i spojrzał w stronę Morza Boleści – tak od wieków deweloperzy terenowi nazywali właśnie takie miejsca, gdzie budowniczowie wylewali krew, pot, łzy i pieniądze, ale bez efektów. Gdzie sam grunt wyglądał, jakby się upierał, by niweczyć ich wysiłki i odsyłać z niczym. To szczególne Morze Boleści w ogóle nie powinno istnieć. Oznaczony jako LV178, Nowy Galveston, był terraformowany przez ludzi, którzy znali się na tej robocie. Wystarczyło popatrzeć praktycznie w dowolnym kierunku, by się przekonać, jak byli dobrzy. Wszystko zaczęło się od koszmarnej planety, z szalejącymi burzami i atmosferą, która nie nadawała się do oddychania. Nie było wody pitnej, a zanim ruszył obecny projekt, jedynym, co tutaj rosło, był dług po kolejnych nieudanych próbach założenia działającej bazy. A potem pojawiła się Weyland-Yutani. Minęło trzydzieści lat, odkąd pierwsi osadnicy wylądowali i przystąpili do pracy, i w większej części Nowy Galveston był przykładem tego, co się dzieje, kiedy wszystko idzie, jak należy. Trzy główne miasta wyrosły na wyznaczonych miejscach, połączone liniami szybkiej kolei, każde z dostatecznym obszarem terenów rolniczych, by kolonie mogły się same utrzymać, bez konieczności niekończących się dostaw żywności w puszkach i innych importowanych wielkim kosztem produktów. Wszystko tutaj to czyste złoto, jak lubił mawiać Rick Pierce. Pierce, człowiek, który założył tę kolonię, był zachwycony Nowym Galveston. A potem pojawiło się Morze Boleści. Nie było go tutaj, kiedy Weyland-Yutani zakończyła swoje działania. Procesory atmosfery zrobiły swoje, ku ogólnemu zadowoleniu, i na LV178 wszystko funkcjonowało w najlepszym porządku. Do chwili, kiedy ekipy budowniczych zaczęły kłaść fundamenty pod to, co miało się stać czwartym dużym miastem. Pośrodku terenu budowy natrafili na parę hektarów miękkiego gruntu. Obszar ten natychmiast zaczął się powiększać, z początku wolno, potem szybciej. Wkrótce stał się poważną przeszkodą, a potem przekleństwem. Tam, gdzie piasek pokrywał ziemię, nic już nie rosło. Były w nim toksyny i w miejscach jego zalegania ziemia nie mogła już zaopatrywać działającej kolonii. Następnie pojawiło się jedyne, co tutaj rosło w sposób naturalny, to znaczy pęki krzemowych struktur. Puste, czarne, lśniące walce stopionego piasku mnożyły się, wysuwając się gdzieś z głębi. Nie były tylko irytujące. Były też trudno wykrywalne i niebezpieczne. Cztery prefabrykowane konstrukcje na początkowych etapach budowy zawaliły się, ponieważ krzem nie był dostatecznie wytrzymały, by wspierać ich ciężar. Ponieważ takie prefabrykaty były kluczowe dla wznoszenia miast na Nowym Galveston, stanowiło to poważny problem. Nie, następne miasto na planecie nie powstanie, dopóki Decker ze swoim zespołem nie odkryją, co się właściwie dzieje. Jeśli im się nie uda, jeśli piaski nadal będą się rozprzestrzeniać – być może sięgając istniejących już ośrodków – może to zagrozić całemu projektowi LV178. MIH nie lubiła takich ryzykownych sytuacji, a Weyland-Yutani – korporacja, która bardzo się starała, by zachować pozory nieskazitelnej ewidencji – nie lubiła porażek, zwłaszcza tych przerażająco kosztownych. Dlatego właśnie instrukcje dla niego i Randa zawsze były takie same. Decker miał monitorować każdy aspekt całego procesu i o każdym kłopotliwym szczególe meldować ich korporacyjnym władcom. Rand i jego zespół mieli likwidować szkody. Niedaleko nich dwaj ludzie, w teorii z zespołu Deckera, walczyli z próbnikiem, który na niestabilnej powierzchni nie chciał się odpowiednio ustawić. Kilku innych robotników kręciło się kawałek dalej – pewnie mieli przerwę. W tej chwili pracowało tu łącznie trzydziestu siedmiu mężczyzn, którzy z użyciem najnowszego sprzętu do analizy widma i geotechniki próbowali ustalić, co się właściwie stało. Aparatura nie była tak imponująca jak maszyny terraformujące, które przebudowały ten świat, ale prawie tak samo kosztowna. Rozkład ciężaru sprawiał kłopoty, a piasek, choć mokry, daleki był od idealnego podłoża. Platforma używana do ustawienia próbnika warstwowego miała za małą podstawę. Powinni ją jakoś powiększyć, myślał Decker, ale powstrzymywał się od uwag. Ci goście byli uparci i z ich punktu widzenia wcale nie on był tu szefem. Przydzielono go do pracy z nimi, ale ich to niespecjalnie interesowało. Wściekali się, kiedy podejrzewali, że ktoś próbuje im tłumaczyć, jak mają wykonywać swoją pracę. A mieli skłonność, by najpierw myśleć pięściami. Decker nie należał do takich, którzy cofną się przed bójką, ale w tej chwili na pewno nie potrzebował problemów – z wielu powodów. Jednakże, jeśli mieli jakoś rozwiązać tę konkretną plątaninę, musieli pobrać próbki głębszych warstw gruntu. Raz jeszcze przyjrzał się ekranowi i zacisnął zęby. Coś tutaj wręcz krzyczało o katastrofie. Rozwiązywał już problemy na kilkunastu różnych światach. Nie da się przekształcić biosfery całej planety, nie igrając przy tym z nieszczęściem. Mimo to zwykle niezbędne korekty były dość proste, jeśli tylko człowiek podszedł do nich od właściwej strony. Ale tym razem? Raczej nie. Nie, jeśli się nie pomylił. Teren stał się całkiem do niczego, a w większości przypadków, z jakimi się spotykał w przeszłości, wskazywało to na czynnik ludzki. Wystarczy pogrzebać dostatecznie głęboko, zajrzeć dostatecznie daleko, a prawda wyjdzie na jaw. Ktoś spieprzył tu robotę i to na maksa, a jednak nie było żadnych rejestrów. To śmierdziało próbą tuszowania. Decker zacisnął zęby na samą myśl. Jakkolwiek by się temu przyglądał, wiedział, że przyjdzie mu wskazać palcem jednego z najsilniejszych psów w korporacyjnej sforze. Zresztą nie pierwszy raz. Choć rzeczywiście byli dobrzy, ludzie z Weyland-Yutani mieli swoje za uszami. To już trzeci raz miał z nimi zadrzeć, a jeśli dwa poprzednie starcia stanowiły jakąś wskazówkę, jego życie zapewne stanie się „ciekawe”, w chińskim sensie tego słowa. Ta firma nie lubiła obrywania tortem w swoją zbiorową twarz, a jej prawnicy postarają się wzbudzić tyle fal, ile się tylko da, byle korporacja pozostała czysta. „Wredne szczury”, pomyślał. Rand wskazał jedną z linii na ekranie. – Trimonit? Poważnie? – Uniósł wzrok. – To by wiele wyjaśniało. Jego zwykła mina powróciła teraz jeszcze bardziej ponura. – Owszem – zgodził się Decker. – To możliwe. Trimonit był cudownie gęstym minerałem, regularnie wykorzystywanym w produkcji ciężkiego sprzętu. Wydobycie było kosztowne, więc i ceny osiągał wysokie. Ale sam trimonit nie powinien stanowić problemu. Zanim dało się go wykorzystać w celach produkcyjnych, wymagał rafinacji, i właśnie ten proces często prowadził do emisji toksyn. Jeśli więc źródłem kłopotów był trimonit pod Morzem Boleści, to dlaczego zatruwał glebę? I jak do tego pasował ten krzem? Decker raz jeszcze zerknął na odczyty i pokiwał głową. – Musimy pokopać głębiej – stwierdził. – Dosłownie. Myślisz, że mogła tu kiedyś działać jakaś kolonia górnicza? Rand pokręcił głową. – To by pasowało do poziomu zatrucia – odparł. – Ale przelecieliśmy rejestry MIH w tę i z powrotem. I nic. Zresztą nawet gdyby tutaj była, to dlaczego, do diabła, ktokolwiek próbowałby budować nad nią? Przecież to proszenie się o kłopoty: umieścić kolonię na wysypisku toksycznych odpadów. Trzeba być prawdziwym durniem albo w ogóle się nie przejmować. „Szczera prawda”, pomyślał Decker. W przypadku Weyland-Yutani był w zasadzie pewien, o którą z możliwości może chodzić. – Trzeba się temu przyjrzeć – oświadczył. – Nie twierdzę, że to by wszystko tłumaczyło, ale mielibyśmy jakiś punkt startowy. Rand parsknął, skrzywił się i splunął. – Nawet gdyby kiedyś była tu kopalnia, nadal niczego to by nie wyjaśniało. – Odgarnął nogą dosyć piasku, żeby odsłonić szkliste bryły. – W życiu czegoś takiego nie widziałem. Postawił na szkle but i naciskał, aż zaczęło pękać. Takie wypustki rosły niczym korzenie oddechowe niektórych drzew na Ziemi – wysuwały się z głębi i zwykle były puste, a niektóre też bardzo kruche. Kiedy pękały, odsłaniały otwory sięgające głęboko w ciemność. – Tego typu rzeczy mogą stanowić większy kłopot od trimonitu. – Decker pokręcił głową. – Jakie piekielne odpady przemysłowe sprawiają, że takie rury i bąble wyskakują znikąd praktycznie z dnia na dzień? Patrzył na szklaną wypustkę, jakby się spodziewał, że go ugryzie. – Sam mówiłeś… – Rand znowu się uśmiechnął. – Ja nie muszę tego tłumaczyć. To twoja sprawa, chłopie. Ja tylko muszę coś na nie zaradzić. Decker odpowiedział nieprzyzwoitym gestem i też się uśmiechnął. Może wymyśliłby nawet jakąś celną ripostę, ale nagle uderzyła go fala mdłości tak silnych, że o mało się nie przewrócił.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj