Rozdział 2
Peter Corinth wyszedł spod prysznica z gromkim śpiewem na ustach i zobaczył, że Sheila smaży bekon i jajka. Uniósł jej miękkie brązowe włosy, pocałował ją w kark, a ona odwróciła się do niego z uśmiechem. — Wygląda jak anioł i gotuje jak anioł — oświadczył. — Hej, Pete — powiedziała — przecież ty nigdy… — Nigdy nie potrafiłem znaleźć słów — zgodził się. — Ale to szczera prawda, najdroższa. Pochylił się nad patelnią i z błogim westchnieniem wciągnął w nozdrza zapach smażeniny. — Mam przeczucie, że to jeden z tych dni, kiedy wszystko idzie dobrze — powiedział. — Odrobina hubris, przez którą bogowie niewątpliwie ześlą na mnie Nemezis. Ate zaś… Gertie, ta dziwka… wystrzeli z grubej rury. Ale ty to wszystko naprawisz. — Hubris, Nemezis, Ate. — Jej szerokie gładkie czoło przecięła malutka zmarszczka. — Pete, już wcześniej używałeś tych słów. Co one znaczą? Zamrugał. Dwa lata po ślubie wciąż był bardzo zakochany w swojej żonie, a kiedy tak po prostu przed nim stała, jego serce ze szczęścia wywijało fikołki. Była łagodna, radosna, piękna i umiała gotować — ale nie miała w sobie nic z intelektualistki. Gdy odwiedzali go przyjaciele, siadała cicho z boku i nie brała udziału w rozmowie. — Dlaczego chcesz wiedzieć? — zapytał. — Tak się tylko zastanawiałam — odparła. Wszedł do sypialni i zaczął się ubierać. Drzwi zostawił uchylone, aby słyszała, co ma do powiedzenia na temat podstaw greckiej tragedii. Poranek był zbyt piękny, by się rozwodzić nad tak ponurym tematem, ale słuchała uważnie, od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie. Gdy już się ubrał, uśmiechnęła się i podeszła do niego. — Mój ty kochany niezgrabny fizyku — powiedziała. — Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam, który w garniturze prosto z pralni wygląda, jakby przez tydzień spał w nim w samochodzie. Poprawiła mu krawat i wygładziła marynarkę. Przeciągnął ręką po swoich czarnych włosach, zmierzwił je niemiłosiernie i podszedł z nią do stołu kuchennego. Para unosząca się znad kubka z kawą osiadła na jego rogowych okularach. Zdjął je i przetarł szkła krawatem. Jego szczupła twarz ze złamanym nosem wyglądała bez nich zupełnie inaczej — młodziej, może tylko na trzydzieści trzy lata, czyli tyle, ile faktycznie miał. — Wpadłem na to zaraz po przebudzeniu — powiedział, smarując masłem kanapkę. — Chyba mam całkiem nieźle wyćwiczoną podświadomość. — Mówisz o rozwiązaniu swojego problemu? — spytała Sheila. Przytaknął, zbyt zaabsorbowany, aby się zastanowić, co oznacza jej pytanie. Zazwyczaj po prostu pozwalała mu mówić, w odpowiednich miejscach wtrącając „tak” lub „nie”, ale tak naprawdę nie słuchała. Jego praca była dla niej czymś bardzo tajemniczym. Czasami myślał sobie, że jego żona żyje w dziecięcym świecie, którego jeszcze dobrze nie poznała, ale jest on dla niej podniecający i dziwny. — Próbowałem zbudować analizator fazowy rezonansu wiązań międzycząsteczkowych w strukturach krystalicznych — powiedział. — No, nieważne. Rzecz w tym, że od kilku tygodni tkwiłem w miejscu, próbując zaprojektować obwód działający tak, jak chciałem, i nic mi nie wychodziło. A dziś po prostu obudziłem się z pomysłem, który może się sprawdzić. Zastanówmy się… Jego wzrok stracił ostrość. Jadł, nie czując smaku. Sheila zaśmiała się cicho. — Dziś mogę wrócić późno — powiedział przy drzwiach. — Jeśli mój pomysł okaże się trafiony, to nie chciałbym przerywać pracy, aż… Bóg wie jak długo. Zadzwonię. — W porządku, kochanie. Udanego polowania. Kiedy wyszedł, Sheila jeszcze przez chwilę się uśmiechała. Pete był — cóż, po prostu miała szczęście i tyle. Nigdy specjalnie tego nie doceniała, ale dzisiejszy poranek wydawał jej się jakiś inny. Wszystko było wyraźne i jasne, jak w górach, które jej mąż tak kochał. Zmywając naczynia i sprzątając mieszkanie, mruczała coś do siebie. W głowie przesuwały się wspomnienia: małe miasteczko w Pensylwanii, w którym dorastała, college o profilu ekonomicznym i to, jak cztery lata temu przyjechała do Nowego Jorku, aby podjąć pracę w biurze firmy należącej do przyjaciół rodziny. Dobry Boże, jakże się nie nadawała do takiego życia! Impreza za imprezą, chłopak za chłopakiem i cały ten szybko mówiący, zamaszyście gestykulujący, wystudiowanie twardy, wszechwiedzący tłum, w którym nieustannie musiała się mieć na baczności. W porządku, poślubiła Pete’a w rewanżu po tym, jak Bill nazwał ją idiotką i wyszedł — ale to już nieważne. Lubiła tego nieśmiałego cichego mężczyznę i teraz nie żałowała tej decyzji. Pewnie jestem nudna, powiedziała sobie, i dobrze mi z tym. Sheila wiodła zwykłe życie niepracującej żony, nic szczególnie interesującego. Kilkoro przyjaciół wpadało czasem na piwo i pogawędkę, w niedzielę chodziła do kościoła — sama — Pete, agnostyk, spał wtedy do późna; wakacje spędzali w Nowej Anglii albo w Górach Skalistych; planowali, że w nieodległej przyszłości będą mieli dziecko — czego chcieć więcej? Niegdyś wraz z przyjaciółmi wyśmiewała się ze sztampy i nudy mieszczańskiego życia; jednak teraz sama tak żyła, a dawni przyjaciele zamienili tylko jedną rutynę na inną, stary zestaw sloganów zastąpili nowym i poniekąd zatracili poczucie rzeczywistości. Sheila zdumiona potrząsnęła głową. Dotąd nie śniła na jawie, to do niej niepodobne. Nawet myśli miała jakieś inne niż zwykle. Uporała się z domowymi obowiązkami i zajęła sobą. Zazwyczaj przed lunchem relaksowała się chwilę przy ulubionych powieściach kryminalnych; potem robiła zakupy, czasem szła do parku, czasem odwiedzała jedną z przyjaciółek. Wreszcie przygotowywała kolację i czekała na Pete’a. Ale dzisiaj… Wzięła powieść detektywistyczną, którą miała zamiar przeczytać. Przez chwilę niezdecydowanie gładziła jaskrawą okładkę i prawie zabrała się do czytania. Potem, kręcąc głową, odłożyła ją i podeszła do zapchanej półki z książkami, wyciągnęła należący do Pete’a zniszczony egzemplarz Lorda Jima i wróciła na fotel. Późnym popołudniem uświadomiła sobie, że całkiem zapomniała o lunchu. Corinth spotkał w windzie Feliksa Mandelbauma. Stanowili rzadki w Nowym Jorku przypadek sąsiadów z tego samego budynku, którzy zostali bliskimi przyjaciółmi. Sheila, wychowana w atmosferze małego miasteczka, nalegała, aby poznać wszystkich mieszkańców, przynajmniej na ich piętrze, a w wypadku Mandelbaumów Corinth bardzo się z tego cieszył. Sarah była pulchną, cichą Hausfrau w wieku emerytalnym, miłą, lecz nieco bezbarwną, za to jej mąż ulepiony był ze zgoła innej gliny. Feliks Mandelbaum urodził się pięćdziesiąt lat temu w hałasie i brudzie czynszówek na East Side. Życie nie szczędziło mu kopniaków, jednak namiętnie oddawał ciosy. Wykonywał najróżniejsze prace, był obwoźnym sprzedawcą owoców, a w czasie wojny wykwalifikowanym mechanikiem i agentem operacyjnym OSS, gdzie przydawały się jego talenty językowe i umiejętność dogadywania się z ludźmi. Jednocześnie robił karierę jako działacz związkowy — zaczynał od najniższego szczebla i zaszedł bardzo wysoko w pracy, którą teraz wykonywał: oficjalnie pełnił obowiązki sekretarza wykonawczego miejscowego związku, a w rzeczywistości był „wygaszaczem problemów”, którego głos bardzo się liczył w radach narodowych. Nie w tym rzecz, że był radykałem — mawiał, że poznał radykalizm od podszewki, co wystarcza, aby zniechęcić doń każdego rozsądnego człowieka. W istocie twierdził, że jest jednym z ostatnich prawdziwych konserwatystów, a by się zakonserwować, trzeba się dostosować. Był samoukiem, jednak bardzo oczytanym, miłującym życie bardziej niż ktokolwiek inny z kręgu Corintha, może poza Natem Lewisem. — Dzień dobry — powiedział Corinth. — Spóźniłeś się dziś. — Niezupełnie. Mandelbaum mówił szybko, z ostrym, nowojorskim akcentem. Był niski, żylasty i siwowłosy, w pomarszczonej twarzy ze śladami po ospie błyszczały przenikliwe ciemne oczy. — Obudziłem się z pewnym pomysłem. Z gotowym planem reorganizacji. Zdumiewające, że nikt na to wcześniej nie wpadł. O połowę zmniejszę papierkową robotę. Wszystko sobie rozrysowałem. Corinth smętnie pokręcił głową. — Feliksie, powinieneś już wiedzieć, że Amerykanie za bardzo kochają papierkową robotę, aby oddać ci chociaż jedną kartkę — powiedział. — Nie widziałeś Europejczyków — mruknął Mandelbaum. — Wiesz co — powiedział Corinth — to zabawne, że wpadłeś na ten pomysł akurat dzisiaj. Przypomnij mi, żebym cię później wypytał o szczegóły, bo to wydaje się interesujące. Ale chodzi o to, że ja też obudziłem się dziś z rozwiązaniem problemu, który przez ostatni miesiąc nie dawał mi spokoju. — Hm? — Mandelbaum przyjął tę informację do wiadomości, prawie można było zobaczyć, jak obraca ją w rękach, wącha i odkłada na bok. — Dziwne. Winda zatrzymała się na dole i tam się rozstali. Corinth jak zwykle poszedł do metra. Nie miał samochodu — w tym mieście było to po prostu nieopłacalne. Zauważył, że w pociągu jest ciszej niż zwykle. Ludzie byli mniej hałaśliwi i zachowywali się jakoś spokojniej, jakby byli pogrążeni w myślach. Ze ściśniętym gardłem zerknął do gazety, zastanawiając się, czy t o już się zaczęło, ale nie znalazł w niej niczego szczególnie sensacyjnego — może poza lokalną wiadomością o psie zamkniętym na noc w piwnicy, który jakimś sposobem otworzył zamrażarkę, wyciągnął z niej mięso i zaczekał, aby się rozmroziło. Gdy go znaleziono, był obżarty po dziurki w nosie i nie posiadał się ze szczęścia. Poza tym na całym świecie toczyły się różne walki i strajki, w Rzymie odbyła się komunistyczna demonstracja, czworo ludzi zginęło w wypadku samochodowym — słowa wyglądały, jakby prasy drukarskie wycisnęły z nich każdą, najmniejszą nawet kroplę krwi. Corinth przemierzał trzy przecznice Manhattanu dzielące go od Instytutu Rossmana. Nieznacznie utykał — w wypadku, w którym złamał sobie nos, doznał kontuzji prawego kolana. Uchroniło go to wprawdzie przed służbą wojskową, ale prosto z college’u przeniesiono go do pracy przy Projekcie Manhattan. Skrzywił się na to wspomnienie. Hiroszima i Nagasaki wciąż leżały ciężarem na jego sumieniu. Odszedł zaraz po wojnie. Nie chodziło tylko o dokończenie studiów ani o ucieczkę od tajnych projektów i małostkowych intryg w ośrodku badań rządowych. Rejterada do źle opłacanego, ale zdrowego życia akademickiego była ucieczką przed poczuciem winy. Stąd, jak przypuszczał, wzięły się jego późniejsze zajęcia — Atomic Scientists, United World Federalists, Progressive Party. Kiedy myślał, jak bardzo owe organizacje podupadły, gdy przywoływał szumne deklaracje z początków działalności, że będą tarczą broniącą świata przed sowieckim zagrożeniem, zastanawiał się, czy mimo wszystko naukowcy byli wtedy przy zdrowych zmysłach.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj