Olśnienie - opis książki
Pewnego dnia zatrzaśnięty w pułapce królik nagle pojął, jak się z niej wydostać. Znudzony tabliczką mnożenia chłopiec, bazgrząc na kartce esy-floresy, „odkrył“ rachunek różniczkowy. Gospodyni domowa uświadomiła sobie, że jej życiu brak głębszego sensu, a w ośrodkach naukowych aż się zagotowało od nowych koncepcji i rewolucyjnych wynalazków… Ziemia po raz pierwszy od kilkudziesięciu milionów lat wyszła z kosmicznego pola spowalniającego aktywność neuronową. Co czeka planetę, na której każda żywa istota doświadcza gwałtownego rozwoju inteligencji?Olśnienie - fragment powieści
Dom Wydawniczy Rebis udostępnił początek Olśnienia w przekładzie Martyny Plisenko. Miłej lektury!Rozdział 1
Pułapka zatrzasnęła się o zachodzie słońca. W świetle jego ostatnich, czerwonych promieni przerażony królik rzucał się na ścianki swego więzienia, dopóki strach i otępienie nie spowodowały, że skulił się, dygocząc bezradnie w rytm uderzeń serca. Nie poruszał się, kiedy zapadła ciemność i pojawiły się gwiazdy. Ale gdy wstał księżyc i białe światło zalśniło lodowato w wielkich oczach zwierzęcia, królik popatrzył w stronę mrocznego lasu. Nie potrafił wyostrzyć wzroku na zbyt bliskich obiektach, jednak po chwili zdołał skupić spojrzenie na wejściu do pułapki. Gdy do niej wszedł, klapa zatrzasnęła się za nim, a on mógł tylko tłuc całym ciałem w jej drewnianą powierzchnię. Bardzo powoli, sztywniejąc ze strachu w białej, nierzeczywistej poświacie księżyca, przywołał wspomnienie opadającej klapy i aż pisnął z przerażenia. Była tam, solidna na tle oddychającego lasu; najpierw na moment zawisła w górze, a zaraz potem opadła z głuchym trzaskiem. Tej dwoistości przedtem–potem królik nigdy wcześniej nie doświadczył. Księżyc wznosił się coraz wyżej, kołysząc się na niebie pełnym gwiazd. Gdzieś w pobliżu rozległo się pohukiwanie sowy. Królik zamarł, gdy przelatywała nad nim jak duch. W głosie ptaka pobrzmiewał strach i oszołomienie. Wreszcie sowa zniknęła i otoczyły go tylko szepty i zapachy nocy. Przez długi czas siedział wpatrzony w klapę i przypominał sobie, jak opadała. Księżyc zmierzał powoli w stronę blednącego na zachodzie nieba. Być może królik nawet trochę szlochał na swój króliczy sposób. Świt na razie był tylko mgiełką w mroku spowijającym pręty klatki stojącej pod szarymi drzewami. Nisko na jej drzwiczkach znajdowała się poprzeczka. Powoli, bardzo powoli, królik przesunął się w stronę zablokowanego wyjścia. Odsunął się od tej rzeczy, która go tu zamknęła. Pachniała człowiekiem. Obwąchał ją, czując na pyszczku zimną, mokrą rosę. Poprzeczka odrobinę opadła. Królik skulił się i naparł na nią barkiem. Potem napiął mięśnie, pchnął ku górze i drewniana klapa zadrżała. Sapał i poświstywał z wysiłku i zdenerwowania. Spróbował jeszcze raz. Z poskrzypywaniem zawiasów klapa uniosła się i królik wypadł na wolność. Przez chwilę dygotał z napięcia. Zachodzący księżyc oślepiał go. Klapa z trzaskiem opadła na miejsce, a on odwrócił się i pobiegł w las. Archie Brock pracował do późna, zbierając pniaki z wykarczowanego pola w północnej części farmy. Pan Rossman chciał do środy usunąć je wszystkie, aby wreszcie zacząć orkę na swoim nowym polu. Obiecał Brockowi premię, jeśli to zrobi. Archie zabrał więc ze sobą obiad i pracował aż do zmroku. Potem ruszył pieszo w trzymilową drogę do domu, ponieważ nie pozwolono mu używać jeepa ani furgonetki. Był zmęczony, lekko obolały i żałował, że nie ma piwa. Ale w zasadzie nie myślał o niczym, po prostu stawiał nogę za nogą i pokonywał kolejne jardy. Drzewa w ciemnej ścianie lasu po obu stronach drogi rzucały długie cienie na podświetlony księżycem kurz. Słyszał grające świerszcze i pohukiwanie sowy. Powinien był wziąć strzelbę i zastrzelić ptaszysko, nim zacznie zagrażać kurczakom. Pan Rossman nie miał nic przeciwko temu, że Brock poluje. Tego wieczoru bawiło go, że nachodzą go różne myśli. Zazwyczaj po prostu szedł przed siebie, zwłaszcza gdy był tak zmęczony jak teraz, tym razem jednak — może ze względu na księżyc — zaczął sobie przypominać różne rzeczy, a w jego głowie formowały się słowa, zupełnie jakby ktoś je wypowiadał. Pomyślał o swoim łóżku i o tym, jak miło byłoby wracać z pracy samochodem; tyle tylko, że prowadząc, miewał kłopoty z orientacją i spowodował kilka stłuczek. Dziwne, że mu się to przytrafiało, bo w sumie nie wydawało się to takie trudne: trzeba było tylko zapamiętać kilka znaków i mieć oczy szeroko otwarte, to wszystko. Jego stopy głucho uderzały o asfalt. Odetchnął głęboko, wciągając do płuc chłodne nocne powietrze, i popatrzył w górę. Gwiazdy były dziś wielkie i jasne. Wróciło do niego kolejne wspomnienie — ktoś kiedyś powiedział, że gwiazdy są jak Słońce, tylko dalej. Wtedy nie miało to większego sensu. Ale może tak właśnie było? Światło lampy też jest tylko maleńką kropką, dopóki nie spojrzy się na nie z bliska — wtedy staje się bardzo duże. A skoro gwiazdy są tak duże jak Słońce, to muszą być okropnie daleko. Stanął jak wryty. Nagle przeszył go zimny dreszcz. Dobry Jezu! Jak w y s o k o są te gwiazdy! Ziemia jakby usunęła mu się spod nóg. Miał wrażenie, że zawisł na malutkiej skale wirującej wariacko w nieskończonych ciemnościach, a wokół płonęły i dźwięczały wielkie gwiazdy tak wysoko w górze, że uświadomiwszy to sobie, aż zakwilił. Poderwał się do biegu. Chłopiec wstał wcześnie, chociaż było lato i nie musiał iść do szkoły, a do śniadania zostało jeszcze sporo czasu. W świetle wschodzącego słońca ulica i miasteczko za oknem wyglądały bardzo czysto i jasno. Po ulicy przetoczyła się ciężarówka, a w stronę mleczarni, z pudełkiem na lunch w ręce, szedł człowiek w niebieskim drelichu. Poza tym chłopiec czuł się tak, jakby miał cały świat dla siebie. Ojciec wyszedł już do pracy, a mama, zanim przygotowała mu śniadanie, lubiła wrócić na godzinkę do łóżka. Siostra wciąż spała, więc właściwie chłopiec był w domu całkiem sam. Później miał przyjść po niego przyjaciel, z którym wybierał się na ryby, ale najpierw chciał popracować nad swoim modelem samolotu. Umył się tak starannie, jak można się spodziewać po dziesięciolatku, ze spiżarni wziął bułkę i wrócił do swojego pokoju i zagraconego biurka. Samolot zapowiadał się niezwykle obiecująco — prawdziwe cudo, F80 Shooting Star z nabojem z dwutlenkiem węgla, dającym nie lada odrzut. Jednak z jakiegoś powodu tego ranka nie wyglądał tak dobrze jak jeszcze wczoraj. Chłopiec żałował, że nie może zbudować prawdziwego silnika odrzutowego. Westchnął, odsunął model i wziął kartkę papieru. Lubił się bawić liczbami, a jeden z nauczycieli nauczył go trochę algebry. Niektórzy koledzy nazywali go z tego powodu belferskim pieszczoszkiem, dopóki nie stoczył z nimi zwycięskiej bójki. A to było naprawdę ciekawe, nie tak, jak tabliczka mnożenia. Tutaj cyfry i litery coś znaczyły. Nauczyciel powiedział, że jeśli naprawdę chce budować statki kosmiczne, gdy dorośnie, to musi porządnie nauczyć się matematyki. Zaczął rysować jakieś wykresy. Różne równania dawały różne obrazki. Zabawnie było zobaczyć, jak x = ky + c daje linię prostą, podczas gdy x² + y² = c zawsze jest okręgiem. Tylko jak zmienić jeden z iksów, aby był równy 3, a nie 2? Co się stanie, jeśli jednocześnie to samo zrobi się z y? Nigdy wcześniej o tym nie myślał! Z kącika ust wysunął czubek języka i mocno ścisnął ołówek. Gdyby podstawić coś pod x i y, jedno z nich trochę przekształcić, a potem… Właśnie zbliżał się do odkrycia rachunku różniczkowego, ale mama zawołała go na śniadanie.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj