Jaimec, dziewięćdziesiąta czwarta planeta Imperium Syrijskiego. Masa równa siedmiu ósmym Terry. Powierzchnia lądów zbliżona do połowy ziemskich, resztę pokrywa ocean. Zasiedlona przed dwustu pięćdziesięciu laty. Obecnie zamieszkuje ją około osiemdziesięciu milionów przedstawicieli obcej cywilizacji. Mimo to większość terytoriów pozostała dzika, niezbadana lub nieskolonizowana. James zagłębił się w skrupulatnym badaniu powierzchni planety ukazanej w stereoskopowej przeglądarce. Około czterdziestej godziny dokonał wyboru. Nie była to bynajmniej prosta decyzja — każde z wytypowanych przez niego miejsc miało zalety, ale i wady, udowadniając, że coś takiego jak idealna kryjówka nie występuje w naturze. Część znajdowała się w świetnym miejscu ze strategicznego punktu widzenia, ale brakowało im stosownej osłony. Reszta była doskonale chroniona, ale za to wokół nich była sama dzicz. —  Mam nadzieję, że wybrał pan miejsce znajdujące się po nocnej stronie planety — rzucił kapitan, gdy spotkali się po raz kolejny. — Jeśli nie, będziemy musieli poczekać, aż zapadną tam ciemności, a to niezbyt mi się uśmiecha. Najlepiej będzie przylecieć i odlecieć, zanim ktokolwiek zdoła podnieść alarm i zorganizować pościg. —  To miejsce wybrałem. — Mowry wskazał punkt na zdjęciu. — Znajduje się dalej od drogi, niżbym sobie tego życzył. Będzie ze dwadzieścia mil w linii prostej, i to przez same dziewicze lasy. To oznacza, że przyniesienie sprzętu z kryjówki zajmie mi za każdym razem ze dwa dni, ale dzięki temu moje rzeczy powinny być bezpieczne, a o to chyba najbardziej w tym wszystkim chodzi. Wsuwając zdjęcie do przeglądarki, kapitan wyłączył zewnętrzne oświetlenie, a potem pochylił się nad gumowym okularem. Zmarszczył brwi, przyglądając się okolicy. —  Mówi pan o miejscu zaznaczonym na klifie? —  Nie na klifie, tylko u jego stóp. Widzi pan ten skalny występ nieco dalej na północ? Kapitan przyjrzał się raz jeszcze. —  Trudno powiedzieć, ale to mi wygląda na jakieś jaskinie. — Cofnął się i sięgnął po interkom. — Hame, przyjdź do mnie, proszę. Hamerton, nawigator, przyszedł, obejrzał zdjęcie i rozpoznał zaznaczony punkt. Porównał uzyskane koordynaty z mapami obu półkul Jaimecu, po czym dokonał kilku szybkich obliczeń. —  Dolecimy tam w porze nocnej, choć dosłownie chwilę przed świtem. —  Jesteś pewien? — zapytał kapitan. —  Gdybyśmy lecieli prosto do celu, zyskalibyśmy kilka dodatkowych godzin, ale nie poważymy się na tak nierozważny krok. Ich radary namierzą miejsce lądowania z dokładnością do połowy mili. Z tego powodu musimy zejść poniżej zasięgu sieci i kluczyć przez jakiś czas. To potrwa, ale przy odrobinie szczęścia dokonamy zrzutu na pół godziny przed świtem. —  Lećmy prosto do celu — zaproponował Mowry. — To ograniczy ryzyko z waszej strony, a ja poradzę sobie jakoś z ewen­ tualnym­ pościgiem. I tak nie będę miał tam lekko. —  Nie ma szans — odpowiedział kapitan. — Jesteśmy już tak blisko, że ich detektory nas wykryły. Odbieramy od jakiegoś czasu prośby o identyfikację, ale nie możemy odpowiedzieć, ponieważ nie znamy aktualnych kodów. Niedługo dotrze do nich, że mają do czynienia z wrogiem, a wtedy wystrzelą w naszym kierunku mrowie naprowadzanych rakiet, jak zwykli to robić. Rozpoczną także poszukiwania z powietrza w chwili, gdy znikniemy­ im z radarów, co znaczy, że przeczeszą teren w promieniu setek mil od miejsca, w którym nas zgubili. — Zafrasował się, spoglądając na Jamesa. — A ty, bracie, znajdziesz się w samym środku kręgu poszukiwań. —  Wygląda na to, że takie akcje są dla was normalką — zauważył Mowry, mając nadzieję, że w końcu czegoś się dowie. —  Gdy znajdziemy się tuż nad drzewami, nie będą mogli śledzić nas radarami — kontynuował kapitan. — Dlatego musimy zanurkować na tę wysokość kilka tysięcy mil od wybranego przez pana miejsca i dalej będziemy kluczyć. Mam obowiązek wysadzić pana w miejscu, które pan wybierze, nie powiadamiając przy okazji całej planety. Gdyby mi się to nie udało, cała wyprawa pójdzie na marne, dlatego pozwoli pan, że zrobimy to po mojemu. —  Oczywiście — zgodził się zganiony James. — Jak pan sobie życzy. Wyszli, zostawiając go sam na sam z niewesołymi myślami. Niedługo później rozdzwoniły się alarmy, ściany kabiny wibrowały od ich przenikliwych dźwięków. Mowry chwycił się najbliższej poręczy, wpił się w nią, gdy statek wykonywał kilka ciasnych zwrotów, najpierw na jedną burtę, potem na drugą. Nie widział i nie słyszał niczego, prócz przeciągłych jęków wydawanych przez poszycie, gdy włączano dysze kierunkowe, ale oczami wyobraźni ujrzał co najmniej pięćdziesiąt złowieszczych smug dymu wznoszących się z powierzchni planety — i tyleż samo stalowych cygar próbujących wywęszyć zapach obcego metalu. Po każdym z kolejnych jedenastu alarmów następowała seria powietrznych akrobacji, teraz jednak, po wejściu w atmosferę, towarzyszył im świst przecinanego powietrza, który w miarę schodzenia coraz niżej narastał do przeraźliwego wycia. Zbliżali się do celu. James skupił nieobecny wzrok na własnych palcach. Nie drżały, ale były pokryte potem. Za to po kręgosłupie nieustannie błądziły zimne prądy. Kolana miał jak z waty, a żołądek zaciskał się coraz bardziej. Gdzieś tam daleko była powierzchnia planety z bardzo rozbudowanym systemem kart identyfikacyjnych, i właśnie z tego powodu James odnosił wrażenie, że lada moment będzie zmuszony do włożenia głowę w paszczę lwa. Sklął w myślach system opresji, potem zbluzgał w ten sam sposób tego, kto go wynalazł i nim zarządzał. Do chwili, w której napęd główny został wyłączony, a okręt zawisł na antygrawach, Mowry zdołał wyrobić w sobie niecierpliwość charakteryzującą człowieka stającego w obliczu ogromnego zadania, którego nie da się dłużej unikać. Na poły zbiegł, a na poły ześlizgnął się w dół nylonowej rampy sięgającej poziomu ziemi. Za nim podążył tuzin członków załogi korwety, równie pospiesznie, choć z innych powodów. Wszyscy jednak pracowali jak szaleni, bez ustanku zerkając w kierunku nieba.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj