Już 28 lutego, na nieco ponad dwa tygodnie przed oscarową galą, do księgarń trafi książka Michaela Schulmana zatytułowana Oscarowe wojny. Jest to zapis burzliwej historii Nagrody Akademii Filmowej, towarzyszących jej kontrowersji, rywalizacji i skandali.  Wydawnictwo Marginesy udostępniło prolog i fragment pierwszego rozdziału Oscarowych wojen w przekładzie Jana Dzierzgowskiego. Znajdziecie go pod informacjami o książce.

Oscarowe wojny - opis i okładka

Ameryka nie ma rodziny królewskiej. Ma Oscary. Od dziewięciu dekad starannie wystrojone gwiazdy i goniący za zyskiem producenci polują na nieuchwytną statuetkę. To, co rozpoczęło się w 1929 roku jako branżowy bankiet, przerodziło się w wystawną ceremonię z czerwonym dywanem i tłumem fotoreporterów. Ale nie dajcie się zwieść. Oscary to przede wszystkim pole bitwy, na którym jak w soczewce widać historię Hollywood – i samej Ameryki. Droga do Oscarów może być złota, ale wybrukowano ją krwią, potem i złamanymi sercami. Oscarowe wojny to niezwykła kronika najbardziej prestiżowej nagrody filmowej, obfitująca w osobiste dramaty – niektóre już kultowe, inne nigdy wcześniej nieujawnione – które rozgrywały się na scenie i poza nią. Schulman obserwuje ścierające się interesy, zmienne tendencje i kolejne punkty zwrotne w historii filmu. A w krzyżowym ogniu wielkiego biznesu znajdują się ludzie: ich zawiedzione ambicje, artystyczne epifanie, chaotyczne współprace i marzenia – ziszczone lub pogrzebane. To fascynująca historia z iście gwiazdorską obsadą, w skład której wchodzą najpotężniejsi hollywoodzcy gracze, a także osoby z zewnątrz, które próbowały szturmować bramy oscarowej twierdzy. Każda z opowieści stanowi punkt zwrotny dla Akademii i sztuki filmowej, a czasem dla kultury w ogóle.
Źródło: Marginesy

Oscarowe wojny - fragment książki

Wstęp Zbyt wystraszeni, żeby pozwolić sobie na odrobinę nadziei

Na początek trzeba powiedzieć, że Oscary zawsze trafiają w niewłaściwe ręce. Dwadzieścia cztery wieki po tym, jak Eurypides zajął trzecie miejsce w jednym z ateńskich agonów, co po dziś dzień oburza wielu starożytników, statuetka za najlepszy film powędrowała do twórców Miasta gniewu zamiast do Tajemnicy Brokeback Mountain – i można przypuszczać, że utyskiwania z tego powodu nie umilkną przez następne dwa tysiące czterysta lat. Oficjalnie nagroda Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej ma stanowić znak najwyższej jakości. W rzeczywistości, jak powiedziałby Alfred Hitchcock, jest MacGuffinem – pretekstem, obiektem dążeń bohaterów, dzięki któremu zawiązuje się akcja dramatu. Każdy sezon oscarowy to opowieść pełna suspensu, historia typu „wybierz swoją przygodę”. Tak jak w każdym dobrym hollywoodzkim scenariuszu, nie brakuje zaogniających się konfliktów, barwnych postaci i zwrotów akcji, aż wreszcie dochodzimy do momentu kulminacyjnego, który rozgrywa się na lśniącej scenie pod czujnym okiem kamer i milionów widzów. Fabuła poszczególnych wątków tego scenariusza była wielokrotnie poddawana recyklingowi. Role są te same, zmieniają się tylko aktorzy. Raz po raz mamy do czynienia z niesłusznie zlekceważonymi arcydziełami, z przestrzelonymi kampaniami oscarowymi, z gwiazdami, którym radość w chwili zwycięstwa odbiera mowę. Miejsce Elizabeth Taylor zajmuje Julia Roberts, Rób, co należy podzieli los Obywatela Kane’a. Czym tak naprawdę są Oscary? Różni ludzie różnie odpowiadają na to pytanie. Oscary są powszechnie cenioną nagrodą o długiej tradycji, świętem kina, a więc jednej z najwspanialszych form sztuki. Są zwyczajną imprezą branżową: od corocznego zjazdu handlowców lub architektów krajobrazu różnią się wyłącznie elegantszymi strojami. Są amerykańskim odpowiednikiem ceremonii królewskiej. Są jedyną rzeczą, która potrafi zmusić Hollywood, żeby kręciło filmy mające wartość artystyczną i nie oglądało się wyłącznie na przychody kasowe. Są chwytem marketingowym, wielką reklamą branży wartej miliardy dolarów. Są narzędziem kształtowania kanonu filmowego – kiepskim, ale zawsze. Grą. Przeżytkiem. Pokazem mody. Igrzyskami. Niesmacznym rytuałem wzajemnego poklepywania się po plecach przez bogatych i sławnych ludzi o zbyt rozdętym ego. Są jak Super Bowl, tyle że dla gejów. W jedenastu rozdziałach tej książki staram się przekonać czytelnika, że na Oscary można też patrzeć z innej perspektywy i traktować je jako pole bitwy w rozmaitych wojnach kulturowych. Czerwony dywan biegnie przez sporne terytoria: czasami dopiero po latach uświadamiamy sobie, o co toczył się konflikt, i nie zawsze da się stwierdzić, kto jest prawdziwym zwycięzcą. Pierwszą, ledwo dostrzegalną zapowiedzią gwałtownej zmiany kinowych trendów mogą być nominacje w kategoriach scenariuszowych. Oscary, podobnie jak największe sagi powstałe w Hollywood – Gwiezdne wojny albo Ojciec chrzestny – często sprowadzają się też do konfliktu pokoleniowego. Młoda gwardia rzuca wyzwanie starej, potem zaś dawni buntownicy sami stają się dostojnymi mistrzami. Chłopaczkowaty Steven Spielberg nie dostanie nominacji za Szczęki; Steven Spielberg – gruba ryba i jeden z najważniejszych symboli establishmentu, otrzyma Oscara za Szeregowca Ryana. Ostatnio Akademia została uwikłana w spory dotyczące rasy, genderu oraz braku równości w sferze publicznej powodującego, że niektórym ludziom i grupom trudniej jest opowiadać na ekranie własne historie. Zanosiło się na to od dawna. Kampania #OscarsSoWhite (czyli „Oscar jest totalnie biały”) przeszła w crescendo w 2016 roku, gdy Ameryka przeżywała polityczne paroksyzmy ewidentnie wynikające z nierozwiązanych problemów rasowych, tak naprawdę jednak czarnych artystów pomijano od prawie stu lat – zwycięstwa Hattie McDaniel, Sidneya Poitiera czy Halle Berry były rzadkimi, odosobnionymi przypadkami. Rok później skandale związane z przemocą seksualną na zawsze wykluczyły z gry Harveya Weinsteina, jednego z najzacieklejszych zawodników w Hollywood, ale przecież casting łóżkowy to stara rzecz. Przykładem oscarowy weteran Harry Cohn, niegdysiejszy szef wytwórni Columbia. Dawniej wojny oscarowe dotyczyły innych spraw niż dziś, nie znaczy to jednak, że były mniej zaciekłe. W latach trzydziestych bojowniczy ruch związkowy przypiął Akademii łatkę wroga publicznego numer jeden. Pracownicy branży filmowej bojkotowali ceremonie wręczania nagród i niewiele zabrakło, a uśmierciliby Oscary, zanim zdążyły one osiągnąć dojrzałość. Dwie dekady później Akademia uległa antykomunistycznej paranoi i nagonce organizowanej przez Komisję Izby Reprezentantów do spraw Działalności NieAmerykańskiej. Scenarzyści, którzy trafiali na czarną listę, musieli się ukrywać pod pseudonimami i korzystać z pomocy figurantów – nie mogli się ujawnić nawet wówczas, gdy ich scenariusze nagradzano Oscarami. Pod koniec lat sześćdziesiątych system wielkich studiów filmowych zaczął się walić. Do głosu doszło nowe pokolenie: na ceremoniach wręczenia statuetek zaroiło się nagle od młodych aktorów, aktorek i reżyserów, gotowych przekraczać obowiązujące od dawien dawna granice dobrego smaku. Filmy takie jak Swobodny jeździec stanowiły oznakę narodzin Nowego Hollywood. Z kolei w latach dziewięćdziesiątych zaczął się boom kina niezależnego, a na scenę wkroczyła hałaśliwa grupa filmowców dowodzona przez człowieka, który zmienił kampanie oscarowe w krwawe igrzyska – a równocześnie po kryjomu dopuszczał się znacznie, znacznie gorszych rzeczy.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj