Jak się okazuje Phoenix, w Arizonie, jest o tej porze roku dość gorące. Na miejsce przybyłem wieczorem, a mimo to temperatura nie spadła poniżej 30 stopni Celsjusza. Zaś gdy tylko słońce wyjrzało zza horyzontu temperatura drastycznie wzrosła, osiągając koło południa 41 stopni. A był dopiero maj! (Sądzę, że wilgotność powietrza plasowała się gdzieś na minusie.) Wbrew jednak pozorom Phoenix jest miastem bardzo czystym. Myślę, że to stąd, że wszyscy chronią się przed słońcem w budynkach,  więc siłą rzeczy nie ma nikogo, kto mógłby śmiecić. Miejscowi najwyraźniej jednak lubią skwar, a ja nie chciałem wyjść w ich oczach na marudzącego z powodu pogody mięczaka. Przecież to tylko suchy skwar.

Z łatwością znalazłem drogę na konwent, spodziewając się zwyczajowych tłumów oblegających drzwi. Przywitał mnie jednak kompletny brak ludzi! Zero. Nikogo. Aż zacząłem się zastanawiać, czy trafiłem we właściwe miejsce. Spytałem ochroniarza, czy wie o co chodzi, na co on uprzejmie poinformował mnie, że akredytacja otwarta jest dopiero od południa. Południa? Była dziewiąta rano. Dobra, w takim razie pójdę zjeść śniadanie. Wróciłem chwilę przed dwunastą, pewien że w końcu zobaczę jakichś ludzi! A gdzie tam... Byłem pierwszy w kolejce. Poszedłem do biurka dla prasy po mój identyfikator, a tam klops, bo okazało się, że nie ma mnie na liście. To musi być jakaś pomyłka! Żadna tam pomyłka. Nie ma mnie na liście i kropka. Dobrze, że jestem uroczy, rozsądny i przygotowałem dokumentację wraz z kopiami korespondencji. W końcu dostałem upragniony identyfikator. Nie ze mną takie numery. Dobra rada: zawsze bądźcie przygotowani!

Gdy wchodziłem, zaczęły ustawiać się kolejki po identyfikatory, ale wciąż bez wielkiego szału. Nie będę ciągle porównywał tego konwentu do Wielkiego i Potężnego SDCC (San Diego Comic-Con), bo byłoby to nieuczciwe. To jak porównywać wielki, wysoko-budżetowy, wypasiony letni hit ze świetnym filmem niezależnym. Oba są super, ale zupełnie nieporównywalne. Niemniej moje doświadczenia pochodzą głównie z San Diego, więc miałem wiele błędnych oczekiwań. Dobijanie się drzwiami i oknami w dniu otwarcia? Tutaj – nic z tych rzeczy. Był czwartek, więc wiele osób siedziało jeszcze w pracy, szkole itp., a w dodatku oficjalne otwarcie konwentu miało miejsce dopiero o 16:00; pierwszy panet startował o 16:30. Początkowo frekwencja nie powalała, ale w powietrzu dało się już wyczuć atmosferę radości i oczekiwania. Wszyscy cosplayerzy wesoło dokazywali na terenie znajdującej się w piwnicy hali głównej, pozornie nie potrzebując konwentu jako pretekstu do popisania się swoją kreatywnością.  Skądś dochodziły dźwięki okaryny, będące wariacjami ścieżki muzycznej z "The Legend of Zelda: Ocarina of Time" płynnie zlewającej się z hobbickim motywem przewodnim z kinowego "Władcy Pierścieni". Spytałem kogoś z obsługi, czy taka frekwencja jest normalna, na co usłyszałem: "Tak. W końcu dopiero czwartek. Prawdziwa jazda zaczyna się w sobotę!". Prorok jakiś, czy co?

[image-browser playlist="590523" suggest=""]

Kilka słów o samym Phoenix Convention Center. Składa się ono z trzech wielkich budynków, z których dwa wykorzystywane są podczas Phoenix Comicon (ich pisownia). Na poziomie parteru oddziela je ulica. Pamiętacie, jak wspominałem, że główna sala znajduje się w piwnicy? To naprawdę cholernie wielka piwnica! Łączy obie budowle pod ziemią. Prowadzą do niej zwykłe lub ruchome schody, wiodące z przestronnych przedsionkach w każdym z budynków. Można także skorzystać z windy, ale to nudne, skoro schody zapewniają świetny widok na uczestników, kręcących się po sali w najróżniejszego rodzaju ekstrawaganckich kostiumach. Główna sala mieści rejon akredytacji, niezwykle duży otwarty hol i sześć sal, które mogą być (i były!) połączone w wielką salę wystawowo-handlową.  Wszystko to ma sufit na wysokości dwóch pięter. Cholernie… Wielka… Piwnica…

Nad poziomem gruntu główny budynek (tzw. budynek północny) składa się z trzech pięter, choć trzecie nie było zagospodarowane w czasie imprezy (ciekawa sprawa z tym trzecim piętrem, ale o tym później!). Budynek przedzielony jest dużym korytarzem, na którym znajdują się stoiska gastronomiczne. Wysokie sufity, ciekawa architektura oraz apetyczne i niedrogie jedzenie sprawiły, że było to popularne miejsce spotkań i relaksu. Wielkie monitory na ścianach nadające cały czas kanał SyFy były dodatkowym miłym akcentem. Po jednej stronie tego wielkiego korytarza mieści się sala balowa, goszcząca "Wielki Nazwiska" i największą widownię. Wydarzenia ze sceny były transmitowane na żywo na czterech wielkich ekranach, co zapewniało wszystkim świetny widok. Z drugiej strony korytarza znajduje się cała masa niewielkich sal konferencyjnych, które można łączyć lub oddzielać w zależności od planowanej frekwencji na poszczególnych panelach. Drugie piętro mieści więcej takich samych salek.

Po drugiej stronie ulicy, w mniejszym, zachodnim budynku znajduje się jeden z wyżej wspomnianych przedsionków z zejściem do piwnicy i wiele mniejszych sal konferencyjnych. Duże hotele w sąsiedztwie Convention Center także udostępniły swoje sale konferencyjne i balowe, m.in. na potrzeby gier. Skoro mowa o grach, było ich tyle, że wystarczyłoby na oddzielny konwent! Nieustannie trwające rozgrywki każdego rodzaju! Planszówki, RPG-i, gry figurkowe, karcianki (Magic the Gathering, Pokemon, Munchkin – co tylko chcesz!), gry wideo i przeróżne turnieje ("Może być tylko JEDEN!"). To był dopiero widok! Inna rzecz, o której chciałbym wspomnieć, to to, że na każdym kroku zapewnianono nam zimną wodę. Wyraźnie nikt nie chciał, żebyśmy się odwodnili. Z kolei czystość i dostęp do wody prowadzi mnie do ostatniego punktu: toalet. Jeszcze nigdy nie byłem w tak zatłoczonym miejscu, w którym WSZYSTKIE toalety byłyby do tego stopnia czyste i pachnące! Może myślicie, że to głupie, że Wam o tym mówię, ale zapewniam – wstrętne toalety fatalnie wpływają na morale i naprawdę potrafią zepsuć dzień.

[image-browser playlist="590524" suggest=""]

W piątek pojawiło się znacznie więcej osób i wszyscy mieliśmy szansę spotkać Michaela Rookera w wielkiej sali balowej. Michael grał rolę Merle’a Dixona w serialu The Walking Dead stacji AMC. Jedną z najfajniejszych rzeczy w Michaelu jest to, że przemawia do publiczności niemalże tak, jakby mówił do wąskiej grupy przyjaciół. Potrafi być bardzo uprzejmy, jeśli uważa, że zadane pytanie lub jego tematyka zasługują na uwagę. Z drugiej strony (czy też "drugiej ręki" co jest zabawne bo jego postać w seriali ma tylko jedną rękę) - potrafi zaszydzić, jeśli odczuje taką potrzebę,. Jedno jest pewne: jego szczerze wypowiedzi zawsze pełne są dosadnych "ozdobników". Z kolei podczas rozdawania autografów wciąż gromadził wokół siebie tłumek ludzi, ale mimo to zdawał się poświęcać każdemu fanowi chociaż chwilę uwagi. Nie widziałem, żeby pobierał jakieś opłaty, ale mogę się mylić. Sprawił wrażenie miłego, rozsądnego człowieka, który autentycznie docenia uznanie ze strony swoich fanów.

Później tego dnia załapałem się na coś zwanego "Star Trek Continues". To nowy serial internetowy opisujący dwa ostatnie lata z pięcioletniej misji Enterprise. Pewnie wiecie, że oryginalny serial anulowano po trzech sezonach? Vic Magnogna przewodzi obsadzie jako kapitan James T. Kirk. Vic jest uznanym aktorem głosowym, który w swej karierze użyczył głosu wielu postaciom, zwłaszcza w anime. Moim zdaniem świetnie udało mu się odtworzyć charakter, jaki nadał postaci William Shatner i choć brakuje fizycznych podobieństw w ich wyglądzie, Vic gra bardzo przekonująco. W rolę głównego inżyniera Montgomery’ego Scotta wciela się nie kto inny, a syn Jamesa Doohana – Chris Doohan. Jego głos jest perfekcyjny! Grant Imahara z Pogromców mitów jako Sulu radzi sobie przyzwoicie. Oczywiście są i inni aktorzy, ale ci powyżsi najbardziej zasługują na wzmiankę (np. Todd Haberkorn jako Spock nie do końca mi podpasował). W pilocie, zatytułowanym "Pilgrim of Eternity" (Pielgrzym Wieczności), Michael Forest powraca jako grecki bóg Apollo z odcinka oryginalnej serii "Who Mourns for Adonais?". Historia dorównuje pod względem pisarstwa tej, do jakiej przyzwyczaił nas pierwowzór. Muszę przyznać również, że wnętrze Enterprise było idealne! Plan dźwiękowy odwzorowano ogromnym kosztem, przykładając niewiarygodną wręcz uwagą do detali. Tu należy dodać, że wszystko to jest owocem "pracy z miłości" i nikt związany z projektem nie otrzymał za swój wysiłek ani centa. Wszystkim fanom "Star Treka" polecam "Continues", aby sami zobaczyli hołd złożony korzeniom międzynarodowego fenomenu, jakim stał się ten serial.

Zgodnie z przepowiednią pracownika obsługi  sobota i niedziela były niesamowite! Nieoficjalnie szacuje się, że konwent odwiedziło 40-45 tysięcy ludzi! W sobotę pojawił się motyw przewodni tegorocznego Phoenix Comicon: 20. rocznica Babylon 5. Wprawdzie Bruce Boxleitner nie mógł się pojawić, ale przybyła pozostała część obsady, w tym także płodny pisarz – J. Michael Straczynski. Pan Straczynski, powszechnie nazywany po prostu "Joe", oprócz przewodzenia aktorom na scenie przemawiał także na własnym panelu. Właśnie w trakcie tego panelu, ku swojemu zaskoczeniu, otrzymał od dygnitarza reprezentującego miasto Phoenix swego rodzaju "Nagrodę za osiągnięcia życiowe", celebrującą jego poświęcenie i wpływ na popkulturę oraz sztukę (że co?). Uprzejmie przyjął wyróżnienie, mrucząc cicho pod nosem, że przypomina "coś z Gwiezdnej Floty"… Wspaniałą cechą charakteru Joe'ego jest to, że zawsze wysłucha tego, co masz do powiedzenia, ale jeśli się z czymś nie zgodzi, od razu da o tym znać. Można go kochać albo nienawidzić, ale pewne jest to, że naprawdę sporo już w życiu napisał. Potrafię to uszanować…

Joe i aktorzy wyraźnie stanowili rodzinę, mimo że minęło już 20 lat. Czasem wydawało się, że kompletnie zapominają o obecności widowni. Mieli po prostu radochę z wzajemnego nabijania się czy opowiadania anegdotek. Lubię oglądać relacje między szczęśliwymi ludźmi, więc świetnie się bawiłem. Sprawy przybrały cokolwiek smutniejszy obrót, gdy puszczono fragment upamiętniających zmarłych członków obsady. Tracy Scoggins ze łzami w oczach broniła Jeffa Conwaya, który przez wiele lat walczył z chorobą i uzależnieniem. Jerry Doyle i Stephen Furst z sympatią wspominali Andreasa Kastulasa – Jerry jego chorobliwie oszczędną naturę, a Stephen jego ogromną aktorską prezencję. Tracy rozluźniła trochę atmosferę wytykając Jerry’emu, że on też miewa różne dziwactwa, a konkretnie – ma bzika na punkcie czystości. Opowiedziała wszystkim, jak to pewnego razu oglądali razem telewizję i pili mrożoną herbatę. W pewnym momencie wyszła do łazienki, a gdy wróciła, jej szklanka zniknęła. Okazało się, że Jerry ją po prostu zabrał, umył i schował! Spojrzała na niego i wyraziłą swoje zdumienie jednym prostym zwrotem: "… No stary!". Swoją drogą, Jerry jest kolejnym gościem, który nie stroni od przekleństw. Koleś jest po prostu w stu procentach sobą.

[image-browser playlist="590525" suggest=""]

Jewel Staite (Kaylee z Firefly) pojawiła się w sali balowej wcześniej tego samego dnia przed dwukrotnie większą widownią. Była wprost czarująca, a stojąc sama na ogromnej scenie wyglądała na naprawdę drobną. Głównie odpowiadała na pytania zadawane przez fanów zgromadzonych na sali. Według zasad organizatorów w tym momencie prasa – jak ryby – głosu nie miała, bo  odbierałby w ten sposób czas przeznaczony dla fanów. Rozumiem i szanuję tę zasadę, ale… No kurczę, ja też jestem fanem!. No trudno – takie życie. Jednym z najfajniejszych momentów było, gdy Jewel przyznała się do bojkotowania serialu Castle… to jest do momentu, gdy nie została do niego zaproszona. Wszak Nathan Fillion jest jednym z jej najbliższych przyjaciół. Zapytana o ulubiony odcinek Firefly udzieliła podwójnej odpowiedzi – pod względem aktorskim jej ulubionym odcinek był "The Message", ale jako widz najbardziej lubi oglądać "Out Of Gas". Jewel zdradziła nam także, że jej chłopak – z wykształcenia naukowiec – nigdy wcześniej nie widział serialu. Gdy go wreszcie nadrobił, zapytał Jewel "dlaczego nie możesz być bardziej jak Kaylee, kiedy się na mnie złościsz?". A podczas scysji w domowych pieleszach często mówi jej "nie martw się, wszystko jest shiny", co tylko jeszcze bardziej doprowadza Jewel do szału.

Swoją drogą: nie przychodzi mi do głowy żaden inny gatunek serialu, gdzie aktorzy czuli by się z fanami na tyle swobodnie, by tak otwarcie, szczerze i prosto z serca udzielać odpowiedzi na pytania. Widać, że fani, nawet jeśli nie kochają samych aktorów, to są tak przywiązani do granych przez nich postaci, że nawet im przez myśl nie przejdzie być złośliwym czy niemiłym. Jest wyłącznie pełna akceptacja. To niesamowite. Ale kontynuujmy…

Zauważyłem, że podczas paneli poza główną salą balową rzadko kiedy na temat wypowiadały się osoby "z branży". Zazwyczaj kończyło się na ogólnej, swobodnej rozmowie bez konkretnego ukierunkowania. Jasne, to fajna sprawa, ale niestety niezbyt treściwa. Nie twierdzę, że prowadzący nie mieli odpowiednich kwalifikacji - mało tego, wielu z nich można było nazwać prawdziwymi ekspertami - ale po prostu nie posiadali odpowiedniego autorytetu, aby rozwiewać wątpliwości w pewnych dyskusyjnych kwestiach. Widać to było zwłaszcza podczas dwóch paneli Firefly, na które się wybrałem. Wiem, że Firefly jest zarąbisty. I wiem, że ty wiesz, że Firefly jest zarąbisty. Ale w takim razie powiedz mi coś, czego nie wiem. Zdaję sobie sprawę, że konwent to idealne miejsce, by spotkać się z ludźmi, którzy myślą tak jak my i z ochotą pozachwycają się ukochanym przez nas dziełem. Ale podczas takiego konwentu jest ponad 1000 paneli i nie chcę czuć, że coś mnie ominęło, bo słuchałem czegoś, o czym już dobrze wiem. Wiem, że to brzmi dość drastycznie, ale problem polega na tym, że naprawdę jest tak wiele do zobaczenia i po prostu NIE DA SIĘ zobaczyć wszystkiego. TRZEBA czasem dokonać trudnego wyboru. Myśl, że mogłem przegapić jakąś wspaniałą nowość lekko mnie dobija. Poza tym akurat w wypadku zachwytu nad zarąbistością Jossa Whedona zawsze pozostaje nam Internet, prawda?

[image-browser playlist="590526" suggest=""]

O 501 Legionie, "Pięści Vadera", mogłem wspomnieć w poprzednim artykule. To grupa fanów "Gwiezdnych Wojen" która poświęca się zwiększaniu zasięgu różnych akcji charytatywnych poprzez występowanie w kostiumach Szturmowców i innych "łotrów" z Imperium. W Arizonie funkcjonuje Dune Sea Garrison (Garnizon Morza Wydm). Do tej pory ta międzynarodowa organizacja ofiarowala biednym dzieciom 198 tysięcy zabawek i przekazała 169 tysięcy dolarów różnym organizacjom charytatywnym. Pośrednio pomogli także w zbiórce ponad 4 milionów dolarów na całym świecie. Szacuje się, że aby to osiągnąć, członkowie organizacji  spędzili około 4,5 miliona godzin w kostiumach! To się nazywa poświęcenie! Współpracują także z Rebel Legion ("tymi dobrymi") i Mandalorian Mercs ("neutralnymi?"). Dune Sea Garrison pozdrawia w tym miejscu braci i siostry z Polish Garrison! Tak trzymać! Dla mnie wszyscy jesteście dobrzy!

Skoro już bawię się w posłańca... Arizona Browncoats mówi "Nǐ hǎo!" (fonetyczny zapis chińskiego pozdrowienia) wszystkim członkom polskiego oddziału! Jak widać wszyscy żyjemy na jednej, wielkiej, wesołej planecie, prawda? (It’s shiny!)

Ludzie w Arizonie bez wątpienia lubią historie o duchach! WSZYSTKIE panele poświęcone nadnaturalnym i niewyjaśnionym sprawom były wypełnione po brzegi! I wszystkie miały wspólny motyw : tak naprawdę to nikt nie wie co tu się do cholery dzieje! Niesamowite, co?

[image-browser playlist="590527" suggest=""]

O ile panele zawsze są interesujące, o tyle szwendanie się w tłumie okazało się o niebo fajniejsze. Miałem nie porównywać konwentu do SDCC, ale tu nie hodzi o to, "co jest lepsze". Phoenix w większości jest mniej zatłoczone (z pewnymi wyjątkami) i proporcjonalnie więcej uczestników bawi się w cosplay. Dzięki temu kluczenie po korytarzach i salach wystawowych jest przede wszystkim przyjemnością, a nie utrapieniem. Zazwyczaj jeśli nie wiesz, co robić dalej,  z zasady najlepiej jest podążać za kimś w wyzywającym kostiumie. Nawet jeśli nie dotrzesz do upragnionego miejsca, to przynajmniej zapewni ci to odrobię rozrywki. Sam jej wielokrotnie zaznałem... Można także dzięki temu trafić na coś, co w innym wypadku mogliśmy przegapić. Przykładem pewien sprytny facet , który rozstawił swoje niewielkie stanowisko w kącie na uboczu. Jak się okazało, był to "cygański wróżbita", z muppeto-podobną pacynką. Jej wyjątkowo bystry operator miał świetny głos oraz  perfekcyjnie opanowaną sztukę lalkarstwa. Budkę wyposażono w mikrofon i głośnik, aby wszystko było wyraźnie słychać. Dzięki temu, za niską cenę jednego dolara można było poznać swoją przyszłość ku uciesze wszystkich dookoła. Po pewnym czasie zebrał się tam naprawdę spory tłumek (a i zyski zapewne też wzrosły). Był to szalenie przyjemny, zupełnie niespodziewany pokaz, który łatwo było przegapić, jeśli miało się zbyt dokładnie zaplanowany dzień.

Niesamowita popularność komiksu internetowy "Homestuck" spowodowało niemałe poruszenie na korytarzu przed główną salą. Masa młodych ludzi (w wieku nastoletnio-studenckim) - wszyscy w kostiumach, większość przebrana za "trole" z twarzami wymalowanymi na szaro i w pomarańczowo-żółtych rogach różnej długości – gromadziła się w oczekiwaniu na jakieś obiecywane "podpisywanie". Liczba fanów nieoczekiwanie okazała się tak duża, że prawie wymknęła się spod kontroli, ale kilku nieustraszonych członków obsługi szybko uspokoiło sytuację i ustawiło wszystkich grzecznie w kolejce. Dało się słyszeć marudzenie typu: "Byłem z przodu, a teraz jestem na samym końcu!", ale tak już wygląda życie konwentowicza.

Podczas lunchu poznałem fajnego gościa imieniem Steve. Gadaliśmy na różne tematy i wkrótce okazało się, że mamy wiele wspólnych przemyśleń. Kiedy wchłaniałem pseudo-chińszczyznę, zasugerował przyjrzenie się parodii "Star Treka" o nazwie "Voyage Trekkers" w wykonaniu miejscowej grupy. Powiedział, że do ekipy produkcyjnej niedawno dołączył technik od efektów specjalnych i całość wygląda naprawdę nieźle. Pokaz miał się odbyć za kilka chwil, na dodatek w sali niedaleko, pomyślałem więc:: czemu nie? Byłem mile zaskoczony.  Rzeczywiście jest to kawał niezłej, sprawnie zrobionej rozrywki (nie znoszę kiepskiego kina). Pojawiło się kilka naprawdę przekomicznych scen. Wygląda też, że część "niskobudżetowych" charakteryzacji specjalnie tak wyglądała (jak np. Gorn z odcinka "Arena" oryginalnego serialu). Śmiało mogę polecić ten projekt fanom "Star Treka" – może w was też wywoła uśmiech. Uprzedzam jednak, że wszystko jest po angielsku.

[image-browser playlist="590528" suggest=""]

Z powrotem na hali wystawowej (uwaga, porównanie! Była zaledwie ¼ wielkości potwora z SDCC!), gdzie dużo się działo. Oprócz sprzedawców, pisarzy i artystów, na miejscu byli również aktorzy – zarówno ekranowi jak i głosowi - którzy przy swoich stanowiskach spotykali się z fanami. Niestety z przykrością donoszę, że praktyka pobierania opłat za autograf czy zdjęcie z ulubionym celebrytą ma się w Phoenix całkiem dobrze. Chciałem porozmawiać z Wilem Wheatonem i Jewel Staite, których stanowiska ze sobą sąsiadowały. Na początku każdej kolejki (dotyczy to wszystkich aktorów, nie tylko tej dwójki) ustawione były wielkie znaki informujące o cenach za autograf lub zdjęcie. Postanowiłem grzecznie trzymać się na odległość. Cytat z bloga Wila Wheatona mówi:

[cytat]Zawsze starałem się utrzymywać niskie ceny za autografy lub całkowicie je wyeliminować, ale prawda jest taka, że każda chwila spędzona na konwentach to chwila, której nie poświęcam pracy nad Tabletop, książkami czy dowolnym innym projektem. Na każdym conie rozdaję masę rzeczy (nigdy nie pobieram żadnych opłat od wolontariuszy) i nigdy nie będę należał do grupy ludzi pokroju "daj mi 60 dolców i wypad" *ekhem* Shatner *ekhem*. Mimo to, bycie na konwencie to jednak moja praca i chociaż nieprzyjemnie mi się o tym mówi, wiedzcie, że robię wszystko, aby być uczciwym i rozsądnym...[/cytat]

Cóż, powodzenia. Po prawdzie to nie wątpię, że Wil jest w porządku gościem i fajnie jest z nim przebywać. Ba, na pewno wszyscy tacy są. Ale wiecie, jakoś nie potrafię przestać myśleć, że przecięż już zapewniliśmy im sławę i – niejako poprzez to – bogactwo. Przykro mi, że zawracam komuś głowę autografem, tym namacalnym dowodem naszego oddania oraz uznania ich talentu i ciężkiej pracy. Będę musiał obejść się smakiem. Moje trzydzieści dolarów wolę wydać gdzie indziej (Jewel chciała czterdzieści...).

[image-browser playlist="590529" suggest=""]

Najwyraźniej rysownicy i pisarze to zupełnie inna rasa ludzi. Sporo czasu spędziłem z Terrym Moore’em – rysownikiem ORAZ scenarzystą świetnej serii "Strangers in Paradise" (między innymi). Był wspaniałym rozmówcą, a jego postawa sugerowała ogromną wrażliwość i ciekawość. Wspominam spotkanie z nim z ogromną przyjemnością i liczę na powtórkę w przyszłości. Biorąc pod uwagę jego napięty grafik spotkań i wyjazdów, spytałem, kiedy ma czas rysować. Odpowiedział: "W nocy. Kiedy wszyscy idą spać". Przyznał, że konwenty faktycznie odrywają go od pracy, ale dodał: "Jak wszystko. Nawet kiedy idę do sklepu, myślę o tym, że powinienem być w studio i pracować...". Mimo że zdawał sobie sprawę z utraty cennych godzin, które mógłby przeznaczyć na pracę, Terry nie narzekał. No i nie chciał ode mnie żadnych pieniędzy.

Tym samym dochodzimy do kolejnej kwestii. Przechadzając się wzdłuż kolejnych rzędów rysowników i pisarzy dopadło mnie poczucie winy. Każdy z tych niesamowicie utalentowanych ludzi jest skarbem ludzkości. Z pewnością nie są święci (a czasem wręcz przeciwnie!) ale dają z siebie wszystko, żeby dla naszej przyjemności urealnić wytwory swojej wyobraźni. Sprzedawcy mogą ze znudzeniem bądź zaciekłością próbować opchnąć swoje produkty, ale artyści pytają tylko cicho: "Podoba ci się? Może masz ochotę kupić?". Chciałbym móc kupić wszystko. Ilustracje, rzeźby, gobeliny i koszulki – moim zdaniem ci ludzi warci są każdego grosza!

A to nie koniec! Rzeczy, które fani robili dla czystej przyjemności, kompletnie mnie zdumiewały! Wspaniali rzemieślnicy, budowniczowie, inżynierowie i wizażyści… wszyscy demonstrowali swoje talenty. Fantastyczne steampunkowe rekwizyty i kostiumy, interaktywne modele Artoo i Daleków zabawiające przechodniów, "zombie walk" , w którym ponad setka ucharakteryzowanych na zombie ludzi wędrowała ulicami Phoenix! Pamiętajcie: amator robi coś z miłości, a profesjonalista dla pieniędzy. Umiejętności nie zawsze są najważniejsze! Fani lubią także poimprezować – w wielu hotelach balangi trwały aż do 2 w nocy.

[image-browser playlist="590530" suggest=""]

Skoro już mowa o imprezach, to byłem naprawdę zaintrygowany aspektem towarzyskim na tym konwencie. Widać było starania, by zbliżać ludzi do siebie.  Każdego dnia miały miejsce "Szybkie Randki Sci-Fi". Działało to tak, że równa liczba mężczyzn i kobiet (zazwyczaj po 25 osób) siadała w parach naprzeciwko siebie i w trakcie trzyminutowej rozmowy próbowała ustalić, czy pasują do siebie wystarczająco, aby przejść do spotkań prywatnych. Po upływie trzech minut następowała rotacja, tak by każdy miał okazję porozmawiać z każdym. Anonimowość zachowano do tego stopnia, że zamiast imion używano numerków. Każdy notował też na specjalnej karcie numerki osób, które go zainteresowały. Nie wolno mi było poznać wszystkich szczegółów, bo jestem dziennikarzem a to wszystko "pilnie strzeżone"sekrety branżowe", ale wyglądało na to, że wszyscy świetnie się bawili, a wiek nie grał zbyt dużej roli. Oczywiście wymogiem było ukończenie osiemnastu lat. Pewna młoda dama przyznała w rozmowie ze mną, że jeszcze nigdy nie była na "prawdziwej randce" i bardzo się cieszy, że spotkała kilku obiecujących kandydatów. Nie widziałem co prawda wersji dla gejów/lesbijek. Ale może po prostu ją przegapiłem.

Nagminnie omijały mnie też okazje na spotkanie z Wilem Wheatonem. Uczestnictwo w jednym z paneli kosztowało dodatkowe 10 dolarów! (Chwila! Co on powiedział? "Wiedzcie, że robię wszystko, aby być uczciwym i rozsądnym". Widać to trudniejsze, niż się wydaje.) Kiedy dotarłem na kolejny panel, był już zapchany po brzegi. Nie pozwolono mi nawet stanąć gdzieś z tyłu, abym mógł przekazać Wam, dlaczego Wil Wheaton przyciąga tylu ludzi. Cóż, wybiera się na SDCC, więc może będę miał jeszcze okazję to sprawdzić. Postaram się.

Bruce Boxlitner z powodu napiętego terminarza nie mógł dołączyć do pozostałych panelistów, aby przedstawić swój nowy projekt. Nazywa się "Lantern City", a źródło inspiracji stanowi kultura i styl steampunkowy. Z tego co zrozumiałem, chodzi o magiczną XVIII-wieczną latarnię,- czyli swego rodzaju wczesne urządzenie do wyświetlania obrazów – która posiada nadnaturalną możliwość  transportowania ludzi do alternatywnego wszechświata, w którym panuje walka klas i korupcja w polityce. Drugie połówki tych, którzy zostali przetransportowani, walczą zaś o to, by odzyskać ukochanych. Według Miry Furlan (Babylon 5) i Gigi Edgey (Farscape), aktorek grających w tej produkcji, spodziewać możemy się złożonego rozwoju bohaterów. Zaoferowano nam emisję zwiastuna, ale nie chciał zadziałać. Możecie go znaleźć na YouTube pod nazwą "Lantern City Concept Trailer". Miłego oglądania!

[video-browser playlist="616939" suggest=""]

Na zakończenie, gdy słuchałem wykładu o zaletach i wadach genetycznego modyfikowania organizmów na potrzeby żywienia, zewsząd zaatakował nas jakiś dźwięk! Z początku myślałem, że ktoś zbyt głośno ustawił w telefonie dzwonek inspirowany Czerwonym Alarmem ze "Star Treka", ale okazało się, że to był prawdziwy alarm! Z głośników popłynął łagodny żeński głos, który ogłosił sytuację awaryjną i poprosił o spokojne udanie się do najbliższego wyjścia. Wreszcie coś o czym warto zaraportować! Cały ośrodek został ewakuowany i z radością donoszę, że nikomu nic się nie stało. Wszyscy szybko i sprawnie opuścili konwent. Lepiej by się nie udało, nawet gdybyśmy to przećwiczyli! Nawet jeśli Amerykanie mają paranoję na punkcie terrorystów, to ta ewakuacja na pewno nie była tego przykładem. Z małym wyjątkiem: ochroniarz, która najwyraźniej uznała, że wszyscy poruszają się zbyt wolno, zrobiła to, co powinien zrobić każdy wyszkolony profesjonalista: zaczęła siać panikę! No, przynajmniej próbowała, krzycząc na ludzi, by poruszali się szybciej! Jeden z uczestników wyjaśnił jej, że takie zachowanie w niczym nie pomaga, a wszyscy próbują jedynie jak najspokojniej wyjść na zewnątrz. Oficjalna wieść głosi, że na nieużywanym trzecim piętrze pojawił się dym, który uruchomił alarm. Na szczęście nic poważnego się nie stało i po wyjaśnieniu sytuacji mogliśmy wrócić do środka na ostatnią, przedłużoną, godzinę Phoenix Comicon.

Udałem się szybko na halę wystawową, żeby przed zamknięciem upolować kilka dobrych okazji (udało się!) i zobaczyć, jak wszyscy opuszczają najbardziej zatłoczony obszar. Podczas gdy sprzedawcy rozbierali swoje stanowiska i pakowali towary, odezwał się ostateczny komunikat:

"Phoenix Comicon 13 uważamy za zakończony! Dziękujemy wszystkim i zapraszamy za rok!"

[[267]]


[image-browser playlist="589720" suggest=""]Kevin Whitelock (Santee, Kalifornia) – człowiek wielu talentów: pilot śmigłowca, turniejowy rycerz, członek Southern California Browncoats (miłośnicy serialu "Firefly"), zapalony konwentowicz, od lat stały uczestnik San Diego Comic-Con. W 2012 roku wraz z żoną Anelią przyjął pod swój dach Jakuba Ćwieka i Macieja Wanickiego, którzy wybrali się na najważniejszy konwent świata. Od tego roku nasz amerykański korespondent.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj