W przyszłym tygodniu ukaże się Port cieni, nowa powieść Glena Cooka ze świata Czarnej Kompanii. Mamy dla was do przeczytania początek tej książki fantasy.
Obóz, w którym kwaterowała Kompania, znajdował się za miastem na jałowych wrzosowiskach. Wzniesiono go, kiedy Szept przybyła negocjować układ ustalający korzyści, jakie Aloes osiągnie z przystąpienia do imperium Pani, spośród których główną było dalsze istnienie. Obóz nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Otaczał go mur obronny zbudowany z cegieł z suszonej gliny. Wewnątrz też wszystko było z gliny suszonej na słońcu, z lekka otynkowanej, by oparła się deszczom.
W obozie dominował kolor brunatny. Osoba o bystrym oku potrafiłaby rozróżnić odcienie brązu, ale my, barbarzyńcy, widzieliśmy wszystko jako brunatne. Mimo to mój wzrok był dość bystry, by dostrzec nową brunatną plamę, zanim wskazał mi ją Wypieracz.
Po wschodniej stronie kwatery głównej leżał schowany w cieniu latający dywan. Moi towarzysze mieli równie bystry wzrok jak ja, ale serca mniej strapione.
Staliśmy się częścią ludzkiego potoku. Wezwano wszystkich oficerów i podoficerów. Czasami Kapitanowi jeżył się włos na tyłku i ściągał wszystkich na improwizowaną mowę motywacyjną. Jednak tym razem zaistniała pewna zasadnicza różnica.
W cieniu obok kwatery głównej leżał latający dywan.
Zostało ich co najwyżej sześć i tylko sześć istot umiało z nich korzystać.
Spotkał nas zaszczyt odwiedzin jednego ze Schwytanych. Szczęśliwe dni się skończyły. Piekło ucięło sobie drzemkę, ale
teraz się zbudziło i paliło do czynu.
Nikt nie przeoczył dywanu. Nie było ramion, których ten widok by nie przygarbił.
– Idźcie przodem, chłopaki – powiedziałem. – Dogonię was. Wypieracz, pokaż.
Ten skierował się w stronę cienia. Ku dywanowi.
– Tu go zobaczyłem – odezwał się. – Nigdy wcześniej nie oglądałem dywanu z tak bliska, więc postanowiłem się mu przyjrzeć. – Opowiedział mi wszystko. Jeden rzut oka potwierdził to, czego się obawiałem. Zaniedbany, sfatygowany dywan należał do Kulawca. – Tutaj to znalazłem.
„Tutaj” wskazywało miejsce, gdzie Schwytany siedział podczas lotu. W tym miejscu dywan był szczególnie wystrzępiony, rozciągnięty i przetarty.
Wypieracz wskazał palcem kawałek tkaniny oderwanej od spodu drewnianej ramy.
– Prawie się schował. Wisiał na tym haczyku.
Mały gwoździk obluzował się na pół centymetra. Tkwiło na nim pasemko pergaminu. Wydłubałem je nożem, ostrożnie, aby go nie dotknąć.
– Wyjąłem go. Ale zanim choćby spojrzałem, nadszedł Kapitan i kazał mi was sprowadzić.
– W porządku. Trzymaj się na uboczu. Porozmawiamy później. – Jeśli się nie pospieszę, dotrę jako ostatni.
– Niedobrze, prawda?
– Być może. Leć do miasta. Nikomu o tym nie mów.
Pomieszczenie kantyny najlepiej nadawało się na salę zebrań. Kucharze się zmyli, a wnętrze spowijała smętna atmosfera. Połowa ludzi, w tym ja, mieszkała w mieście. Niektórzy mieli kobiety. Kilku wedle prawa zwyczajowego miało pasierbów, choć nie zamierzali na nich łożyć.
Ci pewnie wznosili modły, aby dywan oznaczał, że Pani przysłała kogoś z wypłatą. Tylko że w Aloesie nasze płace pochodziły z niewysokich podatków od mieszkańców, których chroniliśmy. Nie trzeba było z nimi latać.
Kapitan wkroczył na koślawo zbitą scenę swoim wystudiowanym powłóczystym krokiem. Za nim pełzł odrażający kłąb brązowych łachmanów. Ciągnął za sobą bezwładną nogę. W sali panowało głuche milczenie.
Kulawiec. Groteskowo najbardziej odrażający ze Schwytanych. Zapiekły wróg Czarnej Kompanii. Wydymaliśmy go na cacy, kiedy próbował wystąpić przeciw Pani.
Teraz wrócił do łask. Ale my także. Nie mógł się zemścić na nas akurat teraz. Był jednak cierpliwy.
– Nuda dobiega końca, panowie – huknął Kapitan. – Wiemy już, dlaczego Pani umieściła nas tutaj. Mamy pojmać dowódcę buntowników o imieniu Tides Elba.
Później sprawdziłem pisownię. Nie było to imię znane nam wcześniej. Kapitan wymówił je jako „Tiidejs Elba”.
Oznajmił, że Tides Elba odniosła kilka sukcesów na zachód od nas, ale żadne z jej zwycięstw nie było dość istotne, aby przyciągnąć naszą uwagę.
Ciekawa linia wygłaszania pierdół, z których część mogła być prawdą.
Kulawiec wdrapał się na scenę razem z Kapitanem. Musiał to być wysiłek. Miał niesprawną lewą nogę i z postury był kurduplem. W nikczemności i talencie do czarów był jednak najgorszym ze złych. Otaczał go odór strachu. Podobnie jak i sam odór. W swych najlepszych dniach śmierdział, jakby bardzo długo zalegał w grobie. Mierzył nas wzrokiem zza skórzanej brązowej maski.
Faceci o słabszych żołądkach zaczęli przeciskać się do tyłu. Kulawiec nic nie mówił. Chciał tylko, żebyśmy wiedzieli, że jest w pobliżu. Rzecz godna pamięci. I coś, co zapowiada ciekawe czasy.
Kapitan nakazał dowódcom kompanii i plutonów oznajmić swoim ludziom, że wkrótce może nastąpić wymarsz. W oczekiwaniu na robotę dochodzeniową tutaj, w Aloesie, winni popłacić długi i pozałatwiać sprawy osobiste. Najlepiej, gdyby zostawili za sobą dotychczasowe życie w mieście i wrócili do obozu.
Może być trochę dezercji.
Elmo dźgnął mnie pod żebro.
– Uważaj – syknął.
Stary odprawił wszystkich oprócz mnie i magów.
– Konował, zostań ze mną – zwrócił się do mnie bezpośrednio. Czarownicy mieli się trzymać Kulawca.
Kapitan zagnał mnie do budynku administracji. W teorii miałem tam swój kącik, gdzie miałem pracować nad tymi Kronikami, ale nieczęsto z niego korzystałem.
– Siadaj. – To był rozkaz, nie zaproszenie. Usiadłem na jednym z dwóch topornych krzeseł stojących przy nierównym stole, który służył mu za osłonę przed światem. – Jest tu Kulawiec. – Nie wyjaśnił tego, ale wiadomo, że to znaczy, iż pakujemy się w gówno. Po prawdzie nie gada wiele, a to może znaczyć, że sam jeszcze nic nie wie. On też wykonuje rozkazy.
Skinąłem głową.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h