Nasz sąsiad zaczął płakać. – Wstała w nocy i powiedziała, że chce się napić wody. Z powrotem położyłem się spać, a rano leżała na kanapie z kołdrą podciągniętą pod brodę, więc poszedłem do kuchni na palcach i nastawiłem kawę, bo pomyślałem, że ten ładny zapach ją o… o… obudzi… Wtedy na dobre się rozsypał. Mama chwyciła go za ramiona, tak jak chwytała mnie, kiedy coś sobie zrobiłem, mimo że pan Burkett miał już ze sto lat (siedemdziesiąt cztery, jak się później dowiedziałem). Właśnie w tym momencie odezwała się do mnie jego żona. Trudno ją było usłyszeć, ale nie tak trudno jak niektórych, bo była jeszcze w miarę świeża. – James, indyki nie są zielone – powiedziała. – No ale mój jest – odparłem. Moja matka wciąż trzymała pana Burketta i tak jakby nim kołysała. Nie słyszeli pani Burkett, bo nie mogli, i nie słyszeli mnie, bo robili dorosłe rzeczy: ona go pocieszała, a on ryczał. – Wezwałem doktora Allena – ciągnął. – Przyjechał i stwierdził, że chyba miała wyziew. – A przynajmniej coś takiego usłyszałem, bo tak bardzo płakał, że trudno go było zrozumieć. – Zadzwonił do zakładu pogrzebowego. Przyjechali i ją zabrali. Nie wiem, co ja bez niej zrobię. – Jeżeli mój mąż nie będzie uważał, sfajczy twojej matce włosy papierosem – stwierdziła pani Burkett. I rzeczywiście to zrobił. Poczułem swąd przypalanych włosów, taki kojarzący się z salonem kosmetycznym. Mama była zbyt uprzejma, żeby coś powiedzieć, ale zmusiła go, żeby ją puścił, a potem wyjęła mu z ręki papierosa, rzuciła go na podłogę i zdeptała. Pomyślałem, że brzydko zrobiła, bo nie wolno tak śmiecić, ale się nie odezwałem. Rozumiałem, że to wyjątkowa sytuacja. Wiedziałem też, że mógłby się przerazić, gdybym dalej rozmawiał z jego żoną. Mama zresztą też. Nawet małe dziecko wie parę podstawowych rzeczy, jeśli tylko nie ma nierówno pod sufitem. Mówi się „proszę”, mówi się „dziękuję”, nie wymachuje się ptaszkiem przy ludziach, nie żuje się jedzenia z otwartą buzią i nie rozmawia z martwymi ludźmi, kiedy stoją tuż obok żywych, którzy właśnie zaczynają tęsknić. Na swoją obronę chcę powiedzieć tylko tyle, że kiedy ją zobaczyłem, nie wiedziałem, że nie żyje. Później nauczyłem się lepiej dostrzegać różnicę, ale wtedy dopiero się tego uczyłem. To jej koszula nocna prześwitywała, nie ona. Martwi wyglądają tak samo jak żywi, tylko że zawsze mają na sobie ubranie, w którym umarli. Tymczasem pan Burkett opisywał wszystko po kolei. Powiedział mojej matce, że siedział na podłodze przy kanapie i trzymał żonę za rękę, dopóki nie przyjechał doktor, a po nim ktoś z zakładu pogrzebowego, żeby ją zabrać. „Odtransportować” – tak konkretnie powiedział, a ja nie rozumiałem, co to znaczy, dopóki mama mi nie wytłumaczyła. Najpierw, może z powodu zapachu jej przypalanych włosów, myślałem, że powiedział „z zakładu pięknościowego”. Jego płacz zdążył się już trochę uspokoić, ale teraz znowu się nasilił. – Nie ma jej biżuterii. Ani obrączki, ani pierścionka zaręczynowego, tego z dużym brylantem. Szukałem na szafce po jej stronie łóżka, tam gdzie zawsze je kładzie, kiedy wciera sobie w dłonie tę śmierdzącą maść na artretyzm… – Faktycznie cuchnie – przyznała pani Burkett. – Lanolina to w zasadzie płyn do odkażania owiec, ale naprawdę pomaga. Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem, ale nic nie mówiłem. – …i na umywalce w łazience, bo tam je czasami zostawia… Szukałem wszędzie! – Na pewno się znajdą – pocieszyła pana Burketta moja matka. Teraz, gdy jej włosy były bezpieczne, znowu wzięła go w ramiona. – Znajdą się, Marty, nie martw się. – Tak strasznie za nią tęsknię! Tęsknię już teraz! Pani Burkett pomachała sobie ręką przed twarzą. – Daję mu sześć tygodni, zanim zaprosi Dolores Magowan na lunch. Jej mąż ryczał, a mama uspokajała go po swojemu, tak jak zawsze uspokajała mnie, kiedy obtarłem kolano albo gdy pewnego razu chciałem jej zrobić herbatę i wylałem sobie na rękę wrzątek. Innymi słowy, robiła dużo hałasu, dlatego zaryzykowałem, chociaż cicho: – Gdzie jest pani biżuteria? Wie pani? Oni po śmierci muszą mówić prawdę. Jako sześciolatek nie wiedziałem o tym; sądziłem po prostu, że wszyscy dorośli mówią prawdę, i żywi, i martwi. Oczywiście wtedy wydawało mi się również, że Złotowłosa z bajki o trzech misiach była prawdziwą dziewczynką. Możecie sobie mówić, że byłem głupi. Przynajmniej nie wierzyłem, że tamte misie naprawdę umiały mówić. – Na górnej półce szafy w przedpokoju – odpowiedziała. – Bardzo głęboko, za albumami. – Dlaczego tam? – zapytałem, a matka dziwnie na mnie spojrzała. Z jej perspektywy rozmawiałem z pustymi drzwiami… chociaż już wtedy wiedziała, że nie jestem taki jak inne dzieci. Po tym, co wydarzyło się w Central Parku, a nie było to przyjemne – opowiem później – usłyszałem, jak któremuś ze znajomych redaktorów mówi przez telefon, że jestem „jasnowidzący”; wystraszyłem się jak cholera, bo myślałem, że to znaczy, że mam coś z oczami. – Nie mam zielonego pojęcia – odparła pani Burkett. – Pewnie już wtedy miałam wylew. Moje myśli tonęły we krwi. „Moje myśli tonęły we krwi”. Nigdy tego nie zapomniałem. Mama zaproponowała, żeby pan Burkett przyszedł do nas na herbatę („albo coś mocniejszego”), ale odmówił, bo chciał jeszcze raz poszukać zaginionej biżuterii żony. Zapytała, czy chce trochę chińszczyzny, którą zamierzała zamówić na kolację, a on na to, że bardzo chętnie, dziękuję, Tio. Matka powiedziała de nada (co powtarzała prawie tak często jak „tak, tak, tak” i „jasne, jasne”), a potem obiecała, że przyniesiemy mu jedzenie koło szóstej, chyba że woli zjeść u nas, bo jeśli tak, to zapraszamy. Odpowiedział, że nie, woli u siebie, ale chciałby, żebyśmy zjedli razem z nim. Tylko że tak naprawdę powiedział „u nas”, jakby pani Burkett ciągle żyła. A nie żyła, chociaż była obecna przy tej rozmowie. – Wtedy już na pewno znajdziesz jej biżuterię – dodała mama. Wzięła mnie za rękę. – Chodź, Jamie. Z panem Burkettem spotkamy się później, ale teraz zostawmy go samego. – Indyki nie są zielone, Jamie – powtórzyła pani Burkett. – A zresztą to w ogóle nie wygląda jak indyk. Wygląda jak kleks, z którego sterczą palce. Rembrandtem to ty nie będziesz. Martwi muszą mówić prawdę, co jest dobre, kiedy chce się poznać odpowiedź na jakieś pytanie, ale jak już mówiłem, czasami prawda jest do dupy. Zaczynałem być zły na panią Burkett, potem jednak się rozpłakała, więc mi przeszło. Odwróciła się do męża i spytała: – Kto teraz będzie pilnował, żebyś trafił paskiem w szlufkę z tyłu spodni? Dolores Magowan? Już to widzę! – Pocałowała go w policzek… albo raczej pocałowała okolicę jego policzka, nie umiałem tego odróżnić. – Kochałam cię, Marty. Dalej cię kocham. Uniósł rękę i podrapał się w miejscu, którego dotknęła ustami, jakby go zaswędziało. Pewnie tak o tym pomyślał.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj