Później to nowa powieść Stephena Kinga. Jej bohaterem jest Jamie, który może zobaczyć to, czego nikt inny nie widzi, i poznać sekrety, których nikt inny nie zna. Moc ta ma jednak swoją cenę. Później ukaże się nakładem wydawnictwa Albatros 10 marca. Wydawca udostępnił początek powieści w przekładzie Rafała Lisowskiego. Miłej lektury!

FRAGMENT POWIEŚCI PÓŹNIEJ STEPHENA KINGA

Dla Chrisa Lottsa Kiedyś będzie to ostatnie jutro. Michael Landon Nie lubię zaczynać od przeprosin – jest na to pewnie nawet jakaś zasada w stylu tej, że nie zaczyna się zdania od „więc” – ale po przeczytaniu prawie trzydziestu stron, które już napisałem, mam wrażenie, że muszę to zrobić. Chodzi o pewne słowo, którego stale używam. Od matki nauczyłem się wielu brzydkich wyrazów i (jak się wkrótce przekonacie) używałem ich od wczesnej młodości, ale to słowo do nich nie należy. Chodzi o „później”, w wyrażeniach takich jak „nieco później” albo „później dowiedziałem się”, albo „dopiero później zrozumiałem”. Wiem, że się powtarzam, nie mam jednak wyboru, ponieważ ta historia zaczyna się w czasach, kiedy jeszcze wierzyłem w Świętego Mikołaja i Wróżkę Zębuszkę (choć jako sześciolatek miałem już pewne wątpliwości). Dzisiaj mam dwadzieścia dwa lata, czyli jest później, prawda? Pewnie po czterdziestce – oczywiście pod warunkiem, że dożyję – wspomnę coś, co wydawało mi się zrozumiałe, kiedy byłem dwudziestodwulatkiem, i dotrze do mnie, że wielu rzeczy nie rozumiałem w ogóle. Zawsze jest jakieś później, teraz to wiem. Przynajmniej do śmierci. Bo wtedy wszystko inne jest już wcześniej. Nazywam się Jamie Conklin i kiedyś wydawało mi się, że na Święto Dziękczynienia narysowałem tak pięknego indyka, że mucha nie siada. Później – zresztą niewiele później – okazało się, że było to raczej gówno, na którym muchy siadają. Czasami prawda jest do dupy. Myślę, że ta historia to horror. Posłuchajcie.
Źródło: Albatros
 

1

Wracałem z matką ze szkoły do domu. Trzymała mnie za rękę. W drugiej dłoni ściskałem swojego indyka, jednego z tych, które zrobiliśmy w pierwszej klasie tydzień przed Świętem Dziękczynienia. Byłem z niego taki dumny, że z radości prawie waliłem w gacie. Bo wiecie, kładło się rękę na kawałku brystolu i obrysowywało świecówką. Tak powstawał ogon i tułów. Z głową każdy musiał ra-dzić sobie sam. Pokazałem rysunek mamie, a ona na to, że tak, tak, tak, jasne, jasne, naprawdę super, ale właściwie to chyba nawet go nie widziała. Pewnie myślała o jednej z książek, które próbowała sprzedać. „Opchnąć produkt” – tak o tym mówiła. Bo musicie wiedzieć, że mama była agentką literacką. Dawniej zajmował się tym jej brat, wujek Harry, ale przejęła od niego interes na rok przed tym momentem, o którym wam teraz opowiadam. To długa historia i trochę dołująca. – Użyłem zieleni leśnej, bo to moja ulubiona kredka. Wiedziałaś o tym, prawda? – zapytałem. Prawie doszliśmy do naszego budynku. Znajdował się tylko trzy przecznice od szkoły. Ona na to, że jasne, jasne. I jeszcze: – Młody, jak wrócimy, to pójdziesz się pobawić albo pooglądasz Barneya, albo Magiczny autobus, bo ja muszę obdzwonić milion osób. Wtedy to z kolei ja odpowiedziałem, że jasne, jasne, a ona szturchnęła mnie łokciem i uśmiechnęła się. Uwielbiałem wywoływać uśmiech u matki, bo nawet jako sześciolatek rozumiałem, że traktuje świat bardzo poważnie. Później dowiedziałem się, że było tak między innymi z mojego powodu. Podejrzewała, że wychowuje wariata. Dzień, o którym wam opowiadam, to ten, kiedy uznała, że jednak nim nie jestem. Czyli w pewnym sensie musiała poczuć ulgę, a w pewnym sensie wcale nie. – Nie rozmawiaj o tym z nikim, młody – powiedziała mi później tamtego dnia. – Tylko ze mną. Albo nawet ze mną nie. Dobra? Odparłem, że dobra. Kiedy jesteś mały i chodzi o twoją mamę, na wszystko mówisz, że dobra. Chyba że chodzi o pójście spać, ma się rozumieć. Albo o dojedzenie brokułu. Doszliśmy do naszego budynku. Winda dalej była zepsuta. Można by mówić, że gdyby działała, sprawy potoczyłyby się inaczej, ale ja tak nie uważam. Uważam, że ci wszyscy, którzy twierdzą, że o życiu decydują nasze wybory i drogi, jakimi idziemy, pieprzą bzdury. No bo słuchajcie: czy windą, czy schodami, i tak dotarlibyśmy na drugie piętro. Kiedy kapryśny los wskazuje cię palcem, wszystkie drogi prowadzą w to samo miejsce, tak właśnie uważam. Może zmienię zdanie, gdy będę starszy, ale wątpię. – Pieprzona winda – rzuciła matka. A potem: – Nie słyszałeś tego, młody. – Czego nie słyszałem? – zapytałem, na co znów odpowiedziała uśmiechem. To był jej ostatni uśmiech tego popołudnia, na sto procent. Zapytałem, czy chce, żebym poniósł jej siatkę, w której jak zwykle miała maszynopis, tego dnia bardzo gruby, taki pięćsetstronicowy. (Kiedy była ładna pogoda, mama zawsze czytała na ławce przed szkołą, czekając, aż wyjdę). – Urocza propozycja – odparła. – Ale co ja ci zawsze powtarzam? – Że każdy musi dźwigać swoje brzemię. – Dokładniusio. – To Regis Thomas? – zapytałem. – Zgadza się. Stary dobry Regis, który płaci za nasz czynsz. – Coś o kolonii Roanoke? – Jamie, naprawdę musisz pytać? Zachichotałem. Wszystko, co pisał stary dobry Regis, było o Roanoke. Właśnie takie brzemię dźwigał. Weszliśmy schodami na drugie piętro, gdzie znajdowały się dwa mieszkania plus nasze, trzecie, na końcu korytarza. Nasze było najelegantsze. Przed mieszkaniem 3A stali państwo Burkettowie i od razu wiedziałem, że coś jest nie tak, bo pan Burkett palił papierosa, co widziałem po raz pierwszy, zresztą w naszym budynku był zakaz palenia. Oczy miał przekrwione, a siwe włosy sterczały mu na wszystkie strony. Zawsze mówiłem do niego „proszę pana”, choć tak naprawdę był panem pro-fesorem Burkettem i wykładał coś bardzo mądrego na Uniwersytecie Nowojorskim. Literaturę angielską i europejską, jak się później dowiedziałem. Jego żona stała boso i miała na sobie koszulę nocną. Ta koszula była bardzo cienka i było przez nią widać to i owo. – Co się stało, Marty? – zapytała moja matka. Zanim pan Burkett zdążył odpowiedzieć, pokazałem mu swojego indyka. Zrobiłem to, bo wyglądał smutno, więc chciałem go pocieszyć, ale także dlatego, że byłem bardzo dumny. – Niech pan popatrzy! Narysowałem indyka! Niech pani popatrzy! Pokazując rysunek pani Burkett, zasłoniłem nim sobie twarz, bo nie chciałem, by myślała, że patrzę na jej to i owo. Pan Burkett w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Chyba mnie nawet nie słyszał. – Mam okropną wiadomość, Tio. Dziś rano zmarła Mona. Matka upuściła między stopy siatkę z maszynopisem i przyłożyła rękę do ust. – O nie! To nie może być prawda!
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj