American Pastoral to jedna z najgłośniejszych i najbardziej cenionych (została nagrodzona m.in. Pulitzerem) powieści Philipa Rotha. Historia Szweda, który zostaje brutalnie skonfrontowany z rozwiewającym się mitem amerykańskiego snu o sukcesie w burzliwym okresie historii, zdobyła uznanie czytelników nie tylko w Stanach Zjednoczonych. W najbliższy piątek, 27 stycznia, w polskich kinach zadebiutuje American Pastoral w reżyserii Ewana McGregora. Aktor wcieli się także w głównego bohatera, a na ekranie partnerować mu będą Dakota Fanning oraz Jennifer Connelly. Z okazji ekranizacji Wydawnictwo Literackie przygotowało nową edycję powieści Rotha z okładką filmową. Poniżej zamieszczamy początek Amerykańskiej sielanki. Miłej lektury.
Źródło: WL

I Raj zapamiętany

Szwed. W czasie wojny, kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, było to u nas w Newark imię magiczne, nawet dla dorosłych o jedno raptem pokolenie oddalonych od starego getta na Prince Street, a więc nie tak doszczętnie zamerykanizowanych, żeby im miały imponować wyczyny szkolnego sportowca. Magiczne imię i magiczna, nietypowa twarz. Żaden inny z nielicznych blondynów w naszym przeważająco żydowskim prywatnym gimnazjum nie mógł poszczycić się choćby namiastką mocno zarysowanej szczęki i kamiennej, iście wikingowskiej twarzy niebieskookiego blond zjawiska, które wrodziło się w nasze plemię jako Seymour Irving Levov. Szwed brylował w futbolu jako cofnięty obrońca, w koszykówce jako środkowy napastnik, a w baseballu jako pierwszy bazowy. Tylko drużyna koszykówki była naprawdę coś warta — dwukrotne mistrzostwo na szczeblu miejskim dzięki strzałom Szweda — ale dopóki sam Szwed odnosił sukcesy, los miejscowych drużyn niewiele obchodził przeciętnego uczniaka, którego rodzice, najczęściej niedokształceni i przepracowani, cenili nade wszystko osiągnięcia w nauce. Agresja fizyczna, nawet zamaskowana strojem sportowym i regułami gry i nie wymierzona świadomie przeciwko nam, Żydom, nie zaliczała się w naszym środowisku do tradycyjnych źródeł satysfakcji — co innego dyplom naukowy. Mimo to, dzięki Szwedowi, nasza dzielnica wkroczyła w krainę fantazji na temat własny i reszty świata, fantazji znanej wszystkim kibicom sportowym: prawie jak goje (tak, jak tutaj wyobrażano sobie gojów), nasze rodziny stały się oto zdolne do ignorowania faktycznego stanu rzeczy i skupienia wszystkich swoich nadziei na wydarzeniach sportowych. Przede wszystkim można było zapomnieć o wojnie. Wyniesienie Szweda Levova na parnas Żydów z Weequahic tłumaczą, moim zdaniem, dwie rzeczy: wojna z Niemcami i Japonią oraz związane z nią obawy. Niepokonany na boisku Szwed sprawiał, iż bezsensowna powłoka życia dawała kuriozalne, iluzoryczne oparcie i szansę błogiego zanurzenia się w Szwedowej niewinności ludziom żyjącym w strachu, że już nigdy nie ujrzą swoich synów, braci lub mężów. A jak to wpływało na niego — owo uwielbienie, uświęcenie każdego celnego rzutu, każdego zręcznego przechwycenia piłki, każdej szarży przez dwie bazy lewą stroną boiska? Czy stąd wzięły się jego stoicki spokój i kamienna twarz? Czy też całe to pseudodorosłe opanowanie było tylko przykrywką dla wewnętrznej walki o utrzymanie w ryzach narcyzmu, podsycanego bez umiaru przez wszystkich dokoła? Nasze paraderki — szkolna żeńska ekipa do wzniecania entuzjazmu na trybunach — skandowały specjalne hasło na cześć Szweda. W przeciwieństwie do innych haseł, wykrzykiwanych dla zdopingowania całej drużyny lub ożywienia trybun, to jedno było rytmicznym, podkreślonym tupaniem, hołdem wyłącznie na cześć Szweda, entuzjastycznym wyrazem czci dla jego niezmąconej, bezwstydnej doskonałości. Ten gromki okrzyk rozsadzał ściany sali gimnastycznej na meczach koszykówki, ilekroć Szwed uciekł z piłką albo zdobył punkt; podrywał stadion miejski na meczach futbolowych, ilekroć udał mu się drybling lub przerwanie akcji przeciwnika; nawet na słabo uczęszczanych lokalnych rozgrywkach baseballowych w Parku Irvingtona, gdzie, niestety, brakowało gorliwych paraderek klęczących tuż za linią boiska, można było usłyszeć hasło na cześć Szweda, skandowane cieniutko zza drewnianej bariery przez grupkę wiernych kibiców Weequahic, i to nie tylko, gdy Szwed stawał na pozycji serwującego, ale nawet gdy rutynowo zmieniał zawodnika na pierwszej bazie. Był to okrzyk ośmiosylabowy, z czego trzy sylaby tworzyły pseudonim i nazwisko bohatera, a całość skandowało się w rytmie: Pam pam-pam! Pam pam pam... pam-pam!, przy czym tempo, zwłaszcza na meczach futbolowych, narastało z każdym powtórzeniem, aby osiągnąć szczyt euforii w eksplozji zbiorowego salta roztrzepotanych spódniczek, podczas którego naszym nabożnie zdumionym oczom ukazywały się na moment pomarańczowe majtki gimnastyczne dziesięciu krzepkich paraderek... a to bynajmniej nie z miłości do chłopaków na trybunach, tylko do wspaniałego Szweda. „Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»... Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»... Szwed Levov! Rymuje... się z «Love!»”. Tak, tak, gdziekolwiek się obrócił, wszyscy go kochali. Właściciele okupowanych przez nas namiętnie sklepików za słodyczami, którzy na innych chłopców wrzeszczeli: „Hejtamnierusz!” i „Zjeżdżajmały!”, do Szweda zwracali się pełnym szacunku: „Szwed”. Nasi rodzice uśmiechali się do niego i z czułością mówili: „Seymour”. Rozszczebiotane dziewczyny, kiedy je mijał na ulicy, udawały, że mdleją z wrażenia, a najodważniejsze wołały za nim: „Wróć, o, wróć! Szwedzie mojego życia!”. On to wszystko spokojnie przyjmował, chodził po okolicy jak prawowity właściciel całej tej wielkiej miłości i wyglądał, jakby go to w ogóle nie wzruszało. Wbrew naszym chłopięcym mrzonkom o cudownie uwznioślającym działaniu bezgranicznego, bezkrytycznego uwielbienia, miłość, którą zalewano Szweda, najwyraźniej pozbawiała go uczuć. W tym chłopcu, przez tylu ludzi czczonym jako symbol nadziei — jako ucieleśnienie siły, determinacji, dzielności i hartu ducha, które pozwolą naszym żołnierzom gimnazjalistom wrócić bez szwanku z Midway, Salerno, Cherbourga, Wysp Salomona, Aleutów i Tarawy — nie wyczuwało się ani krzty dowcipu czy ironii, które by umniejszyły jego bezcenny talent do dźwigania odpowiedzialności. Bo dowcip i ironia byłyby zawadą dla takiego gościa jak Szwed: ironia — ucieczka zwykłych śmiertelników — nie przystoi wszak tym, którzy traktowani są jak bogowie. Albo więc istniała cała wielka część osobowości Szweda, którą on tłumił, lub która się w nim jeszcze nie obudziła, albo, co bardziej prawdopodobne, nic takiego nie istniało. Jego wyniosłość, jego pozorna bierność jako obiektu pożądań w tym zbiorowym platonicznym akcie miłosnym, sprawiały, że wydawał nam się, jeśli nie boski, to na pewno skrojony ponad prymitywną ludzką miarę całej właściwie reszty naszej szkoły. Szwed był przykuty do historii, był narzędziem historii, wielbionym z namiętną pasją, do jakiej może nigdy by nie doszło, gdyby Szwed pobił rekord Weequahic w koszykówce — zdobywając dwadzieścia siedem punktów w meczu z reprezentacją Barringera — kiedykolwiek indziej, niż w owym smutnym, bardzo smutnym dniu roku 1943, kiedy myśliwce Luftwaffe zestrzeliły pięćdziesiąt osiem Latających Fortec, dwie następne maszyny spadły na ziemię w ostrzale przeciwlotniczym, a pięć rozbiło się za kanałem La Manche w drodze powrotnej z nalotów na Niemcy.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj