Młodszy brat Szweda był moim kumplem z klasy: Jerry Levov, pokraczny, z małą główką, dziwnie giętki, budową zbliżony do kręconego lizaka, istny czarodziej w dziedzinie matematyki i autor mowy pożegnalnej wygłoszonej w imieniu absolwentów naszego rocznika w styczniu 1950. Chociaż Jerry właściwie z nikim się nie przyjaźnił, z właściwą sobie wyniosłością i złośliwością zaczął mi z czasem okazywać zainteresowanie, a skutek tego był taki, że, począwszy od dziesiątego roku życia, byłem przezeń systematycznie ogrywany w ping-ponga w „wykończonej piwnicy” willi Levovów na rogu ulic Wyndmoor i Keer — słowo „wykończona” oznaczało, że piwnica wyłożona została sękatą sosnową boazerią i zamieniona w powierzchnię użytkową, a nie że — jak najwyraźniej sądził Jerry — stanowiła idealne pomieszczenie do wykańczania przeciwników w ping-pongu. Nieposkromiona agresywność Jerry’ego przy stole pingpongowym przerastała temperament jego brata w którymkolwiek ze sportów. Genialny kształt i rozmiar piłeczki pingpongowej gwarantuje, że nie wyłuska ona człowiekowi oka. Gdyby nie to, nigdy nie zagrałbym w piwnicy u Jerry’ego Levova. Gdyby nie możliwość przechwalania się, że znam rozkład domu Levovów, nikt nie ściągnąłby mnie do tej piwnicy nieuzbrojonego, nie licząc drewnianej paletki. Przedmiot o wadze tak znikomej jak piłka pingpongowa nie może, naturalnie, spowodować niczyjej śmierci, a jednak, kiedy Jerry ścinał ją z furią w moją stronę, idea mordu nie mogła być mu całkiem obca. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że te popisy agresji mogą mieć cokolwiek wspólnego z tym, co przeżywa Jerry jako młodszy brat Szweda Levova. Ponieważ nie wyobrażałem sobie niczego wspanialszego, niż być bratem Szweda Levova — oprócz bycia Szwedem we własnej osobie — nie rozumiałem, że Jerry, być może, nie wyobraża sobie niczego gorszego. Pokój Szweda — do którego nigdy nie ośmieliłem się wejść, ale zawsze zapuszczałem żurawia w drodze do łazienki usytuowanej naprzeciwko pokoju Jerry’ego — wciśnięty był w mansardę od zaplecza domu. Spadzisty sufit, okna w dachu i ściany udekorowane proporczykami z emblematem Weequahic — dla mnie był to ideał pokoju chłopaka. Przez dwa okna wychodzące na trawnik za domem widać było dach garażu Levovów, gdzie Szwed, kiedy był jeszcze w podstawówce, ćwiczył zimą ciosy na piłce baseballowej, zawieszonej na linie u belki pod stropem — bardzo możliwe, że pomysł ten zaczerpnął z powieści Johna R. Tunisa pod tytułem Mały z Tomkinsville. Książkę tę, jak i inne baseballowe powieści Tunisa — Żelazny Książę, Książę decyduje, Wybór mistrza, Chłopaki z Keystone, Młodzik roku — przeczytałem, gdy je ujrzałem ustawione szeregiem na wbudowanej w ścianę półce przy łóżku Szweda: stały alfabetycznie, ujęte w dwie podpórki z brązu, które Szwed dostał w prezencie na bar micwę — miniatury Myśliciela Rodina. Zaraz poszedłem do biblioteki, wypożyczyłem wszystkie powieści Tunisa, które mieli, i rozpocząłem lekturę od Małego z Tomkinsville — ponurej, wciągającej książki dla chłopców, napisanej prosto, miejscami sztywno, ale szczerze i z godnością. Bohater książki, tytułowy Mały, to Roy Tucker, samorodna gwiazda baseballu; pochodzi ze wsi w górzystym stanie Connecticut; kiedy ma cztery lata, umiera mu ojciec; gdy ma szesnaście lat, umiera mu matka; Roy zostaje z babcią, której pomaga związać koniec z końcem, pracując za dnia w przydomowym gospodarstwie, a wieczorami w mieście, „w sklepie u MacKenziego na rogu South Main”. Książka, wydana w roku 1940, miała czarno-białe ilustracje, które dzięki drobnym ekspresjonistycznym zniekształceniom umiejętnie oddanej ludzkiej anatomii zręcznie obrazowały trudy życia Małego w zamierzchłej epoce, zanim gra w baseball obrosła olśniewającą aureolą miliona statystyk, w epoce gdy gra ta symbolizowała tajemnicę ziemskiego losu, a czołowi jej zawodnicy przypominali raczej chudych i wygłodzonych robotników niż przerośnięte, zdrowe dzieciaki. Widać było, że są to ilustracje poczęte w surowych mrokach amerykańskiego Wielkiego Kryzysu. Mniej więcej co dziesięć stron, dla dobitnego podkreślenia dramatycznego zwrotu w opowieści — „Zdołał wykrzesać z siebie resztki energii”, „Piłka poszybowała nad ogrodzeniem”, „Razzle pokuśtykał do rowu” — od bieli pustej stronicy odcinała się ostro czarniawa, nakreślona grubo tuszem sylwetka cherlawego, mizernego zawodnika, odizolowanego niczym najsamotniejsza dusza świata od ludzi i przyrody lub, co najwyżej, wlokącego po subtelnie cieniowanej murawie boiska chudą statuę własnego cienia jak robaka. Gracz nie imponował nawet w stroju baseballisty: jego dłoń w rękawicy wyglądała jak nieforemna łapa, a wszystkie co do jednej ilustracje dowodziły czarno na białym, że gra w mistrzostwach, niechby i wyglądała heroicznie, jest tylko jeszcze jedną odmianą morderczej, nieopłacalnej harówki. Mały z Tomkinsville mógłby się z powodzeniem nazywać Baranek z Tomkinsville albo nawet Baranek z Tomkinsville na Rzeź Prowadzony. W karierze tytułowego bohatera, który w ostatniej chwili dołącza do najniższego w rankingu klubu Brooklyn Dodger, każdy triumf jest bowiem nagradzany bolesnym rozczarowaniem albo wręcz katastrofą. Nawet wzajemne szczere przywiązanie, rodzące się między samotnym, stęsknionym za domem Małym a weteranem drużyny Dodgersów, Dave’em Leonardem, który wprowadza go w tajniki gry ligowej i „spokojnym spojrzeniem piwnych oczu zza osłony” śledzi jego drogę do mistrzostwa, zostaje brutalnie zerwane po sześciu tygodniach sezonu, kiedy Leonarda z dnia na dzień skreślają z listy zawodników. „O tym tempie w baseballu wcześniej mu nie wspominano: błyskawiczny awans — i równie błyskawiczny spadek”. Później, gdy Mały jako serwujący wygrywa swój piętnasty z rzędu mecz, ustanawiając bezprecedensowy w lidze rekord młodzików, upada pod prysznicem, niechcący przewrócony przez rozochoconych kolegów, szalejących z radości po walnym zwycięstwie: odniesiona w upadku kontuzja łokcia czyni go na zawsze niezdolnym do funkcji serwującego. Mały do końca roku grzeje ławkę rezerwowych, od czasu do czasu zastępując zawodnika na bazie, bo jest silny. Śnieżną zimę spędza w Connecticut, za dnia na farmie, wieczorami w sklepie — słynny, co prawda, ale teraz znów w roli wnuczka swojej babci — a w mroźne zimowe poranki ćwiczy w szopie zamach poziomy według wskazówek Dave’a Leonarda („Największą jego wadą była skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu”): wali w zawieszoną na sznurku piłkę „swym ukochanym kijem baseballowym” tak długo, aż się spoci. „«Prask...» Czysty, niebiański odgłos kija trafiającego prosto w piłkę”. Gdy zaczyna się nowy sezon, Mały może już z powrotem dołączyć do drużyny — tym razem jako szybki prawy napastnik — gra rewelacyjnie i prowadzi drużynę do zwycięstwa. W ostatnim meczu sezonu Dodgersi mierzą się z Gigantami, którym do mistrzostwa wystarczy wygrana połowy meczu; Mały jest duszą zajadłego ataku swojej drużyny i po czternastu zmianach, przy stanie dwa do dwóch, Dodgersi osiągają przewagę, by w końcu, dzięki brawurowej akcji Małego, który z właściwą sobie śmiałą determinacją dziarskim sprintem pędzi do bazy, ostatnia runda meczu przesądza o zwycięstwie: Mały bezbłędnie chwyta piłkę w locie, na samym skraju boiska. Ten fantastyczny, brawurowy wyczyn awansuje Dodgersów do Pucharu Świata, za to Małego pozostawia „w konwulsjach na zielonej murawie prawej górnej części boiska”. Tunis kończy swą powieść tymi słowy: „Zmierzch zstąpił na bezładną gromadę zawodników, na tłum widzów wlewający się na boisko i na dwóch sanitariuszy, którzy wynosili na noszach bezwładną postać, z trudem przeciskając się przez zbitą tłuszczę... Zagrzmiało. Na boisko lunął rzęsisty deszcz”. Zmierzch, zmierzch, zagrzmiało — tak kończy się Księga Hioba dla małych chłopców. Miałem dziesięć lat; pierwszy raz w życiu coś takiego czytałem. Życie jest okrutne. Niesprawiedliwe. Nie mogłem w to uwierzyć. Odpychającym typem w drużynie Dodgersów jest Razzle Nugent — dobry zawodnik, ale pijak i zabijaka, bitny osiłek, który chorobliwie zazdrości Małemu sukcesów. Dlaczego to nie Razzle’a wynoszą „bezwładnego” na noszach, tylko tego najlepszego z najlepszych — sierotę ze wsi, na którego wołają Mały, skromnego, poważnego, niewinnego, lojalnego, naiwnego, nieustraszonego, pilnego, cichego, dzielnego, genialnego sportowca — tego wspaniałego, szlachetnego chłopca? Nie muszę chyba dodawać, że o Szwedzie i Małym myślałem jak o jednej postaci i dziwiłem się, jak Szwed może w ogóle czytać tę książkę, przez którą ja płakałem i nie mogłem spać. Gdybym odważył się do niego przemówić, spytałbym, czy, jego zdaniem, zakończenie książki oznacza, że Mały wykitował, czy też może pozostawia nadzieję na jeszcze jeden powrót bohatera. Przerażało mnie słowo „bezwładny”. Czy ostatnia w sezonie akcja na boisku rzeczywiście zabiła Małego? Czy Szwed o tym wie? Czy się przejmuje? Czy przyszło mu do głowy, że skoro grom z jasnego nieba mógł trafić Małego z Tomkinsville, to może trafić i wielkiego Szweda? Czy też książka o utalentowanym wcieleniu dobroci, które ponosi srogą a niezasłużoną karę — o genialnym niewiniątku, którego największą wadą jest skłonność do opuszczania prawego ramienia i zamachu z dołu, a które mimo to pada ofiarą gniewu niebios — była dla niego tylko jedną z książek między Myślicielami na półce przy łóżku?
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj