Nazajutrz skoro świt Albert rozpoczął oblężenie Działu Logistyki. Najbardziej bał się, że może się natknąć na porucznika Pradelle’a. Skoro tamtemu udało się przeszkodzić w transportze Édouarda, stać go na wszystko. Jedyne, co się teraz liczyło, to żeby go nie zobaczył. I żeby Édouard jak najszybciej wyjechał. — Dzisiaj? — zapytał. Chłopak poczuł do niego sympatię. Uważał, że to nadzwyczajne tak się troszczyć o kumpla. Tylu innych miało to w nosie, myśleli tylko o sobie. Co? Nie, przykro mu, dzisiaj nie. Ale jutro. — Wiesz, o której godzinie? Chłopak długo sprawdzał w swoich papierach. — Moim zdaniem — odpowiedział w końcu — zważywszy na miejsca wywózki... wybacz, stary, ale tak to tu nazywamy... ambulans powinien przyjechać wczesnym popołudniem. — Na mur-beton? Albert uczepił się tego, zgoda, więc do jutra, ale gorzko sobie wyrzucał, że był tak powolny, że wcześniej się nie połapał. Że też tyle czasu mu to zajęło. Édouard byłby już dawno przewieziony, gdyby trafił na prawdziwego kumpla, nie takiego głupka jak on. Jutro.

* * *

Édouard przestał sypiać. Siedząc w łóżku, podparty poduszkami, które Albert naznosił ze wszystkich sąsiednich pokoi, całymi godzinami kiwał się na boki i przejmująco jęczał. — Boli, co? — pytał Albert. Ale Édouard nigdy nie odpowiadał. Siłą rzeczy. Okno było na okrągło otwarte. Albert sypiał pod nim na krześle, na drugim krześle opierając nogi. Palił jak komin, żeby nie zasnąć i mieć oko na Édouarda, ale również po to, by stłumić ten fetor. — Szczęściarz z ciebie, bo nie masz już węchu... Cholera, a co, gdyby chciał się roześmiać? Facetowi, który nie ma już szczęki, pewnie w ogóle nie jest do śmiechu, niemniej ta kwestia nie dawała Albertowi spokoju. — Lekarz... — zaczął. Była druga, może trzecia w nocy. Nazajutrz Édouard miał zostać przewieziony. — Lekarz mówi, że zakładają wam takie protezy... Nie bardzo sobie wyobrażał, co może dać taka proteza dolnej szczęki, i nie był pewny, czy to odpowiedni moment, żeby o tym mówić. Ale na tę perspektywę, jak się wydawało, Édouard się ożywił. Kręcił głową, wydawał z siebie odgłosy przypominające wilgotne mlaśnięcia, coś w rodzaju bulgotu. Uniósł rękę. Albert dopiero teraz zauważył, że jego kolega jest mańkutem. Przypomniawszy sobie zeszyt ze szkicami, z naiwnym zdziwieniem pomyślał, jak Édouard mógł lewą ręką wykonywać tak precyzyjne szkice. O, i to właśnie powinien był mu wcześniej zaproponować: rysowanie. — Chcesz swój zeszyt? Édouard popatrzył na niego, tak, chce zeszyt, ale nie po to, żeby rysować. Dziwnie wyglądała ta scena w środku nocy. Spojrzenie Édouarda, tak ekspresyjne w jego spustoszonej, obrzmiałej twarzy, tak żywe, tak przejmująco intensywne. Budzące wręcz strach. Albert wpatrywał się w niego zafascynowany. Z trudem utrzymując zeszyt w jednej ręce, drugą Édouard kreśli w nim wielkie niezgrabne litery. Jest tak słaby, że można by pomyśleć, iż nie potrafi już pisać, a ołówek ożywia wyłącznie siła jego woli. Albert spogląda na litery, które częściowo wychodzą poza ramy kartki, oczy mu się kleją ze zmęczenia, to wszystko trwa okropnie długo. Édouard z niewyobrażalnym trudem pisze literę lub dwie, Albert w wielkim skupieniu próbuje odgadnąć, co to za słowo, następna litera, potem jeszcze jedna, a kiedy jest już to słowo, nadal nie wiadomo, co znaczy, trzeba domyślić się jego sensu, co zajmuje mnóstwo czasu. Wyczerpany Édouard opada na poduszki. Ale niespełna godzinę później znów się prostuje i jakby naglił go czas, znów sięga po zeszyt. Albert otrząsa się, podrywa z krzesła, zapala papierosa, żeby się na dobre rozbudzić, i na nowo zaczyna się zabawa w zgadywanki. Litera za literą, słowo za słowem. I wreszcie koło czwartej nad ranem Albert już wie: — Czyli nie chcesz wracać do Paryża? To dokąd chcesz iść? I znów zaczynają. Édouarda ogarnia nerwowość, gorączkuje się. Na papierze pojawiają się litery tak wielkie, że trudno je rozpoznać. — Spokojnie — mówi Albert — nie denerwuj się, w końcu nam się uda. Ale nie jest tego taki pewny, bo sprawa wygląda na piekielnie skomplikowaną. Wytrwale podąża za Édouardem i wreszcie bladym świtem zyskuje potwierdzenie, że ten nie chce wracać do domu. O to chodzi? Édouard pisze „tak”. — To całkiem normalne! — tłumaczy Albert. — Z początku nikt nie chce, żeby inni go oglądali w takim stanie. Wszyscy trochę się wstydzą, zawsze tak jest. Popatrz, choćby ja, no więc kiedy nad Sommą zarobiłem tę kulę, przez chwilę myślałem, przysięgam, że Cécile się ode mnie odwróci! Ale twoi rodzice cię kochają, nie przestaną cię kochać dlatego, że zostałeś ranny na wojnie, nie masz się czego obawiać! Ale jego dobroduszne ględzenie, zamiast uspokoić Édouarda, do reszty go zdenerwowało, jego gardłowe odgłosy przechodzą w gorączkową onomatopeję, rzuca się tak, że Albert zmuszony jest w końcu zagrozić, że go przywiąże. Édouard się uspokaja, lecz nadal jest rozemocjonowany. Wręcz rozdrażniony. Gniewnie, jakby zrywał obrus ze stołu podczas sprzeczki, wyrywa zeszyt z rąk Alberta. I znów podejmuje swoje kaligraficzne wprawki, a w tym czasie Albert zapala następnego papierosa i zastanawia się nad jego prośbą. Skoro Édouard nie chce, żeby najbliżsi zobaczyli go w tym stanie, to być może kryje się za tym jakaś Cécile. Zrezygnowanie z niej jest dla niego nie do pomyślenia, Albert świetnie go rozumie. Ostrożnie wysuwa takie przypuszczenie. Skoncentrowany na pisaniu Édouard przeczącym ruchem głowy je odrzuca. Nie ma żadnej Cécile. Ale jest jego siostra. Upływa mnóstwo czasu, zanim Albert zrozumie, o co chodzi z tą siostrą. Mimo starań nie może rozszyfrować jej imienia. Zostawiają to, w końcu to nie takie ważne. Ale nie chodzi też o siostrę. Zresztą nieważne, obojętnie czym kieruje się Édouard, Albert musi spróbować przemówić mu do rozsądku. — Rozumiem cię — zapewnia. — Ale zobaczysz, z protezą będzie to wyglądało zupełnie inaczej... Édouard denerwuje się, znów powraca ból, więc rezygnując z dalszych prób porozumienia, zaczyna wyć jak opętany. Albert, sam u kresu sił, wytrzymuje, jak długo może, aż w końcu pęka i robi mu nowy zastrzyk z morfiny. Édouard zapada w drzemkę, sporo tego przyjął w ciągu kilku dni. Jeśli się z tego wygrzebie, to będzie znaczyło, że ma żelazne zdrowie. Rankiem podczas zmieniania pościeli i karmienia (zgodnie ze wskazówkami Albert wkłada mu plastikową rurkę do przełyku i przez mały lejek wlewa pokarm, powolutku, żeby żołądek się nie zbuntował) Édouarda znów ogarnia nerwowość, chce wstać, nie może usiedzieć w miejscu, Albert sam już nie wie, co robić. Kolega sięga po zeszyt, kreśli w nim kilka liter równie nieczytelnych, co wczoraj, a potem stuka ołówkiem w kartkę. Albert bez skutku próbuje je rozszyfrować. Marszczy brwi, ta litera to „C” czy „E”? I nagle dłużej już nie może. Wybucha: — Słuchaj, nic na to nie poradzę! Nie chcesz wracać do domu, trudno, nie rozumiem dlaczego, jednak w końcu to nie moja sprawa! To naprawdę przykre, ale co można zrobić? A wtedy Édouard łapie go za ramię i ściska z niewiarygodną siłą. — Przestań, boli! — krzyczy Albert. Édouard wbił mu w ramię paznokcie, to okropnie bolesne. Ale zaraz rozluźnia uchwyt, obiema rękami obejmuje Alberta i wydając krzyki, zanosi się rozpaczliwym płaczem. Albert słyszał już takie krzyki. Kiedyś w cyrku małe małpki w marynarskich ubraniach, które jeździły na rowerach, tak samo rozdzierająco jęczały. W obliczu tak głębokiej rozpaczy serce człowiekowi pęka. To, co spotkało Édouarda, jest czymś tak ostatecznym, z protezą czy bez, tak nieodwracalnym... Albert pociesza go, jak umie, prostymi słowami, nie płacz, stary. Tylko tyle może zrobić, nawijać tego typu głupstwa. Rozpacz Édouarda jest przejmująca, nieukojona. — Widzę, że naprawdę nie chcesz wrócić do domu — stwierdza Albert. Czuje, że głowa Édouarda opada, wtula się w jego obojczyk, nie chce wracać. Nie, nie, nie chce. Obejmując go, Albert rozmyśla, że przez całą wojnę Édouard, podobnie jak wszyscy inni, myślał tylko o tym, żeby przeżyć, a teraz, kiedy wojna się skończyła, a on żyje, myśli wyłącznie o tym, żeby zniknąć. Skoro nawet ocalałym zależy już tylko na tym, żeby umrzeć... Ale się narobiło. Teraz Albert nareszcie rozumie: Édouard nie będzie miał dość siły, żeby ze sobą skończyć. Gdyby od razu, pierwszego dnia mógł wyskoczyć przez okno, byłoby po sprawie, nie byłoby już łez i rozpaczy, i czasu, tego bezkresnego czasu, który go jeszcze czeka, wszystko skończyłoby się tutaj, na dziedzińcu tego szpitala wojskowego, ale szansa na to minęła, Édouard już nigdy nie zdobędzie się na taką odwagę; jest skazany na życie. I to z winy Alberta, wszystko od początku z jego winy. Wszystko. Jest załamany i niewiele brakuje, a on również by się popłakał. Cóż za samotność. Teraz całe miejsce w życiu Édouarda zajmuje Albert. Jest jego jedyną nadzieją, ostatnią deską ratunku. Édouard scedował na niego swoje życie, jemu je przekazał, gdyż sam nie może go już ani ponieść na własnych barkach, ani się od niego uwolnić. Albert jest zdruzgotany, wstrząśnięty. — Cóż — bąka. — Zobaczymy... Mówi to bez zastanowienia, ale Édouard natychmiast, jak pod wpływem elektrowstrząsu, podrywa głowę. To twarz niemal całkiem pozbawiona rysów, bez nosa, bez ust, bez policzków i tylko to intensywne, przeszywające cię na wskroś spojrzenie. Albert znalazł się w pułapce. — Zobaczę — powtarza bezmyślnie. — Jakoś sobie poradzę. Édouard ściska jego dłonie i zamyka oczy. A potem powoli opada na poduszki. Uspokojony, lecz cierpiący, chrypi, u wylotu jego krtani znów pojawiają się wielkie krwawe bąbelki powietrza. Jakoś sobie poradzę. „O jedno słowo za dużo” jest stałym motywem w życiu Alberta. Ile to już razy pod wpływem entuzjazmu wplątywał się w różne katastrofalne przedsięwzięcia? Odpowiedź jest prosta: tyle, ile razy potem żałował, że nie dał sobie czasu do namysłu. Zwykle padał ofiarą własnej szczodrości, magii chwili, ale jego niewczesne obietnice dotyczyły jedynie drobnych spraw. Teraz to co innego, sprawa dotyczy ludzkiego życia. Albert głaszcze Édouarda po rękach, patrzy na niego, próbuje go utulić. To straszne, ale dziś nie potrafi już sobie przypomnieć twarzy kolegi, na którego wołali po prostu Péricourt, tego zawsze uśmiechniętego, ciągle dowcipkującego chłopaka, który przez cały czas rysował; widzi tylko jego profil i plecy na krótko przed atakiem na Wzgórze 113, ale twarzy wcale. A przecież Péricourt wtedy się do niego odwrócił, jednak jego twarzy nie pamięta, jej wspomnienie całkowicie wyparło to, co widzi dzisiaj, tę ziejącą, krwawą jamę, i to go doprowadza do rozpaczy. W tym momencie jego spojrzenie pada na leżący na prześcieradle zeszyt. I słowo, którego przed chwilą nie potrafił odszyfrować, teraz staje się jak najbardziej czytelne. „Ojciec”. To słowo pogrąża go w otchłani domysłów. Jego własny ojciec już od dawna jest tylko żółknącą na komodzie fotografią, ale Albert domyśla się, że skoro on sam ma do niego żal, że tak młodo umarł, to z ojcem żyjącym sprawa musi być jeszcze bardziej skomplikowana. Chciałby się dowiedzieć, zrozumieć, ale już za późno, już obiecał Édouardowi, że „jakoś sobie poradzi”. Sam nawet nie wie, co chciał przez to powiedzieć. Czuwając przy koledze, który zaczyna już zasypiać, rozmyśla. Édouard chce zniknąć, niech będzie, ale jak spowodować zniknięcie żyjącego żołnierza? Albert nie jest porucznikiem, nie wie, jak to zrobić. Nie ma bladego pojęcia, jak coś takiego załatwić. Czy trzeba wymyślić mu wtedy nową tożsamość? Albert nie jest szybki, ale był księgowym, myśli logicznie. Skoro Édouard chce zniknąć, mówi sobie, trzeba mu skombinować tożsamość poległego żołnierza. Dokonać podmiany. A sposób, jak to zrobić, jest tylko jeden. Dział Spraw Osobowych. Biuro kaprala Grosjeana. Albert próbuje wyobrazić sobie konsekwencje takiego czynu. On, który ledwie co uniknął sądu wojskowego, szykuje się — przy założeniu, że mu się to uda — podrobić cudze pismo, poświęcić żywych i wskrzesić umarłych. Tym razem to murowany pluton egzekucyjny. Lepiej o tym nie myśleć. Wyczerpanego Édouarda w końcu zmorzył sen. Albert spogląda na zegar ścienny, wstaje, otwiera szafę. Zanurza dłoń w worku Édouarda i wyjmuje jego książeczkę wojskową.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj