Na 16 sierpnia wydawnictwo Albatros planuje reedycję powieści Au revoir là-haut, której autorem jest Pierre Lemaitre. Okazją do przypomnienia polskim czytelnikom tej książki jest wejście do kin jej Au revoir là-haut. Sama powieść to cyniczny portret czasów po zakończeniu I wojny światowej, a także historia niekonwencjonalnej przyjaźni i spektakularnego oszustwa. Mamy dla was długi fragment Do zobaczenia w zaświatach. Miłej lektury!

Rozdział 6

Nazajutrz koło czwartej nad ranem, kiedy Albert odwiązał go, żeby zmienić prześcieradła, Édouard próbował wyskoczyć przez okno. Ale kiedy schodził z łóżka, prawa noga odmówiła mu posłuszeństwa, stracił równowagę i zwalił się na podłogę. Nieludzkim wysiłkiem woli zdołał się jednak podnieść. I jak duch, z wytrzeszczonymi oczami, z wyciągniętymi rękami, wyjąc z bólu i rozpaczy, ciężko pokuśtykał do okna. Albert objął go i również płacząc, głaskał go po plecach. Édouard wzbudzał w nim matczyną czułość. Żeby wypełnić jakoś chwile oczekiwania, wciąż do niego mówił. — Wiesz, ten generał Morieux to kawał idioty — opowiadał. — Generał, akurat! Niewiele brakowało, a postawiłby mnie przed sądem polowym! A ta kanalia Pradelle... Albert mówił i mówił, ale Édouard miał spojrzenie tak zgaszone, że nie wiadomo było, czy cokolwiek z tego rozumiał. Wskutek zmniejszenia dawek morfiny miewał długie chwile przytomności, co pozbawiało Alberta możliwości wyjścia i zasięgnięcia języka, co z tym cholernym transportem, który wciąż nie przyjeżdżał. Kiedy Édouard zaczynał jęczeć, to już bez końca; jego głos przybierał na sile tak długo, dopóki nie zjawiła się pielęgniarka z kolejnym zastrzykiem. Wczesnym popołudniem następnego dnia, kiedy Albert wrócił, znów niczego nie wskórawszy — nijak nie mógł się dowiedzieć, czy ten transport był w ogóle planowany, czy nie — Édouard wrzeszczał jak potępieniec, straszliwie cierpiał, w otwartej krwistoczerwonej jamie jego gardła widać było gdzieniegdzie nacieki ropy, odór w pokoju stawał się coraz bardziej dławiący. Albert pobiegł do pokoju pielęgniarek. Nikogo. Zaczął wołać w korytarzu: „Jest tu kto?”. Nikogo. Już miał zawrócić, kiedy nagle się zatrzymał. Nie, nie odważy się. A może? Rozejrzał się po korytarzu, w prawo, w lewo, w uszach wciąż brzmiały mu krzyki kolegi, to go zmobilizowało, wszedł do pokoju. Od jakiegoś czasu wiedział już, gdzie to trzymają. Wyjął szybko klucz z prawej szuflady, otworzył szklaną szafkę. Strzykawka, alkohol, ampułki z morfiną. Gdyby go przyłapano, byłoby po nim, kradzież sprzętu wojskowego, rumiana gęba generała Morieux coraz bardziej się materializowała, a w ślad za nią złowieszczy cień porucznika Pradelle’a... Kto wtedy zająłby się Édouardem? — pomyślał zaniepokojony. Ale nikt się nie pojawił, spocony jak mysz Albert wymknął się z pokoju, przyciskając do piersi swój łup. Nie wiedział, czy dobrze robi, ale cierpienia kolegi stawały się nie do wytrzymania.
Źródło: Albatros
Pierwszy zastrzyk był prawdziwym przeżyciem. Albert często asystował pielęgniarkom, ale kiedy przyjdzie to zrobić samemu... Prześcieradła, cuchnące wyziewy, a teraz zastrzyki... Samo już powstrzymanie pacjenta przed wyskoczeniem przez okno nie jest takie proste — rozmyślał, przygotowując strzykawkę — podcieranie go, wąchanie, a teraz kłucie. W co on najlepszego się pakował? Zablokował krzesłem klamkę w drzwiach, żeby uniknąć czyjejś niespodziewanej wizyty. Poszło mu nawet całkiem nieźle. Starannie odmierzył dawkę; miała pomóc Édouardowi dotrwać do następnej, którą poda siostra. — Idealna precyzja, zobaczysz, zaraz poczujesz się lepiej. I rzeczywiście pomogło. Édouard odprężył się, zasnął. Nawet w czasie kiedy spał, Albert nie przestawał do niego mówić. I zastanawiać się nad sprawą tego widmowego transportu. W końcu doszedł do wniosku, że powinien wrócić do punktu wyjścia: udać się do Biura Spraw Osobowych. — Kiedy jesteś spokojny — tłumaczył — nie lubię tego robić. Ale ponieważ nie jestem pewny, czy zachowasz się rozsądnie... Z żalem przywiązał Édouarda do łóżka i wyszedł z pokoju. W korytarzu oglądał się, czy ktoś za nim nie idzie, i trzymał się blisko ściany, ale wszystko biegiem, żeby jego nieobecność trwała jak najkrócej.

* * *

— Ale historia! — powiedział Grosjean. Biuro Spraw Osobowych było ciasnym pokoikiem z maleńkim oknem i z półkami uginającymi się pod ciężarem teczek. Siedzący za jednym z dwóch stołów zasłanych papierami, wykazami i raportami kapral Grosjean miał przygnębioną minę. Otworzył opasły rejestr i wodząc palcem pożółkłym od nikotyny po kolumnach nazwisk, mamrotał: — Nawet nie masz pojęcia, ilu tu mamy rannych... — Mam. — Co masz? — Mam pojęcie. Grosjean uniósł głowę znad rejestru i przeszył go wzrokiem. Albert zorientował się, że to był błąd, jak by to naprawić, ale Grosjeana już z powrotem pochłonęły poszukiwania. — Do licha, skądś znam to nazwisko... — Z pewnością — powiedział Albert. — A tak, z pewnością, ale gdzie to jest, do jasnej...? — Nagle wykrzyknął: — Jest! — Odniósł zwycięstwo, od razu to było widać. — Péricourt Édouard! Wiedziałem! Tutaj! A jakże, wiedziałem! Odwrócił księgę przodem do Alberta, z grubym paluchem przytkniętym na dole strony. Pragnął udowodnić, że naprawdę miał rację. — I co? — zapytał Albert. — I to, że twój kumpel jest zarejestrowany. — Słowo „zarejestrowany” wypowiedział z naciskiem. W jego ustach nabierało ono powagi werdyktu. — Tak jak ci mówiłem! Pamiętałem, w końcu jeszcze, do cholery, całkiem nie zdziecinniałem! — I co? Grosjean, który aż przymknął oczy z zadowolenia, teraz je otworzył. — Jest zarejestrowany tutaj — postukał palcem w księgę — potem sporządza się zlecenie na transport. — I gdzie dalej trafia to zlecenie? — Do Działu Logistyki. W sprawach transportu oni decydują... Albert będzie musiał wrócić do Działu Logistyki. Był tam już dwa razy i nie mają żadnego zlecenia, żadnego blankietu, żadnych dokumentów na nazwisko Édouarda, to zaczyna już wyglądać dziwnie. Spojrzał, która godzina. Resztę odłoży na później, musi wrócić do Édouarda, napoić go, lekarz przykazał, żeby dużo pił. Już miał wyjść, ale nagle zmienił zdanie. Cholera, pomyślał, a jeśli... — Ty zanosisz zlecenia do Logistyki? — Tak — potwierdził Grosjean. — Albo czasami ktoś po nie przychodzi, to zależy. — A to na nazwisko Péricourt, pamiętasz, kto je zabrał? Ale odpowiedź już znał. — Pamiętam. Jakiś porucznik, nie znam nazwiska. — Wysoki, szczupły facet... — Właśnie. — ...niebieskooki? — Tak! — Skurwiel... — A tego to nie wiem... — Czy długo się sporządza takie zlecenie? — Duplikat, tak się to nazywa. — Zgoda, duplikat, długo się to robi? Grosjean był w swoim żywiole. Przysunął kałamarz, złapał za pióro, uniósł je. — Zrobi się od ręki.

* * *

W pokoju cuchnęło rozkładającym się ciałem. Édouard powinien naprawdę jak najszybciej zostać przewieziony. Strategia Pradelle’a zaczynała działać. Czyszczenie drogą eliminacji. Albert był tylko o krok od rozprawy przed radą wojenną, ale dla Édouarda widmo cmentarza stawało się coraz bardziej realne. Jeszcze kilka godzin i będzie po nim. Porucznik Pradelle nie chciał zbyt wielu świadków swojego heroizmu. Albert osobiście złożył duplikat w Dziale Logistyki. Nie wcześniej niż jutro — odpowiedziano mu. Termin wydał mu się nieopisanie długi. Młody lekarz odszedł ze szpitala. Nie wiadomo było jeszcze, kto go zastąpi. Chirurgów, innych lekarzy, których Albert nie znał, nie brakowało, jeden z nich zajrzał nawet do izolatki Édouarda, ale długo nie zabawił, jakby już nie było warto. — Kiedy go przewożą? — zapytał. — Sprawa jest w toku, chodzi o zlecenie na transport. Jest wciągnięty do rejestru, ale... Lekarz szybko mu przerwał: — Kiedy? Bo w tym tempie, w jakim się to odbywa... — Powiedzieli mi, że jutro... Lekarz, który był z tych, co to niejedno już widzieli, z niedowierzaniem uniósł oczy. Skinął głową, rozumie. A, i jeszcze coś, poklepał Alberta po ramieniu. — I niech pan przewietrzy pokój — powiedział, wychodząc. — Śmierdzi tu jak w chlewie.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj