Być może taki był typowy wizerunek, jakiego dopracował się w oczach wydawców innych niż ci, którzy kupowali jego opowiadania science fiction. Pisarzy, którzy tak mocno jak on potrafią wryć się w pamięć, ze świecą szukać. Lecz powyższy cytat z Damona Knighta stanowi tylko wstęp do entuzjastycznej recenzji dwu pierwszych powieści Dicka: <i>Słonecznej loterii</i> oraz <i>Świata Jonesa. Jeżeli mielibyśmy się doszukiwać powodów — a na początku niniejszego wstępu padło takie pytanie — dlaczego dzieło Dicka rozbrzmiewa głębokim akordem w umysłach czytelników science fiction oraz dlaczego w ciągu ostatniej dekady czy nawet w jeszcze krótszym czasie pisarz stał się tym, kim jest — autorem zupełnie wyjątkowym, niezależnie od etykiety, jaką przyczepia mu się w tym właśnie tygodniu — być może należałoby pójść następującą drogą argumentacji. Istnieje w literaturze cały zestaw technik pisarskich, które cechuje reductio ad absurdum: wyolbrzymianie, skrajność, przesada oraz niespójność. Ogólnie rzecz biorąc, wszystkie one odpowiadają temu, co w sztuce określa się mianem „surrealizmu”. I podobnie jak w wypadku rysunku oraz malarstwa, środki takie zarezerwowane są głównie dla karykatury, toteż większość pisarzy stosuje je zasadniczo do celów satyrycznych. Science fiction wszakże zobaczyła w tych technikach istotę własnego stylu, nie traktując ich jako coś wyjątkowego, lecz stosując w praktyce. Grunt, na którym płodna moc inwencji — taka, jaką na przykład dysponuje Dick — może rozkwitać, został zaorany i użyźniony przez takich jego poprzedników jak Henry Kuttner*. Ale cóż ja właściwie przed chwilą powiedziałem? Potęga wyobraźni taka jak u Dicka? Nie ma takiej drugiej! Miał on wprawdzie naśladowców, jak tego można by oczekiwać. Nie ma jednak „szkoły” bądź „kręgu” Dicka, w takim sensie tego słowa, jakim możemy określić grupę pisarzy, których dzieła wykazują wzajemne, określone podobieństwa. Dick jest nie tylko zupełnym samotnikiem, lecz nadto jest samotnikiem wyjątkowym. Dick, czego potwierdzenie łatwo można znaleźć w zadrukowanych stronicach, napisał książkę, którą wielu ludzi uważa za psychodeliczną powieść par excellence — mianowicie Trzy stygmaty Palmera Eldritcha — opierając się wyłącznie na artykule z czasopisma poświęconym LSD, nie zaś w wyniku bezpośredniego kontaktu z narkotykiem. (Uczynił to później, jak rozumiem. Ale nie wtedy.) Spekulowano, że LSD oraz inne podobne narkotyki tak bardzo pociągają współczesnych ludzi, otulonych namnażającymi się warstwami sztucznego komfortu, ponieważ wywołują złudzenie wtargnięcia w sfery dawniejszych rodzajów percepcji, które bliższe są rzeczywistości —jakakolwiek by ona była. (Czy podobnie uważał Cordwainer Smith, kiedy wymyślił Alpha Ralpha Boulevard?) Lecz przecież od niepamiętnych czasów ludzie próbowali uporządkować sobie w głowach — wyzwolić się, choćby przemocą, z tych schematów percepcyjnych, do których tak się przyzwyczailiśmy. One właśnie są odpowiedzialne za cienie, jakie rzuca przeszłość, pamięć, na to, co — jak sobie wyobrażamy — postrzegamy, a co z kolei nazywa się teraźniejszością. Przeczytanie opowiadania Philipa Dicka jest wielce skutecznym środkiem zniszczenia takich przyjętych a priori zestawów pojęciowych. A to tym bardziej winno być zalecane, że nie pociąga za sobą ewentualnego uszkodzenia mózgu, jak w wypadku iniekcji skoncentrowanych środków chemicznych. Efekt nadto nie jest wyłącznie przejściowy i nieodwracalny, jak te przelotne wglądy, które zawdzięczamy wdychaniu określonych substancji organicznych szeroko rozpowszechnionych w naszym społeczeństwie. Ani też nie wymaga to wydatku ogromnych sum pieniężnych, jak na seanse psychoanalityczne czy psychoterapeutyczne. Czytanie jego… Cóż, ono potrafi wyprawiać różne rzeczy z twoim umysłem. Zupełnie mimochodem Dick każe jednej ze swych postaci powiedzieć do innej: „Bóg umarł”. I jest to prawda znana. Ciało jakiejś istoty dostatecznie zaawansowanej w rozwoju, by móc stworzyć Ziemię i nas, zostało znalezione, kiedy orbitowało w przestrzeni kosmicznej. Ale w ramach tej opowieści stwierdzenie to nie jest czymś, co można by określić jako ważne. W tak ograniczonych ramach nie będę próbował szczegółowo uzasadnić, dlaczego — moim zdaniem — głównym tematem prozy Dicka jest tropienie i ujawnianie sprzeczności między rzeczywistością a naszym jej postrzeganiem, tudzież dlaczego publicznie twierdziłem, że nikt, nie licząc garstki średniowiecznych niemieckich i angielskich mistyków, których nawet w połowie nie czyta się tak zabawnie, tak dobrze jak on nie wyraził tej dychotomii w przebraniu alegorycznym. Gdybym wdał się w rozważania prowadzące tym tropem, zapewne z konieczności czułbym się zobowiązany omówić dokładniej powracający motyw przewodni jego pisarstwa — zaangażowanie amerykańskiej elity władzy w rehabilitację nazistów, których metody chce ona zastosować w USA — co z kolei doprowadziłoby mnie do kwestii włamania do jego domu w Kalifornii, kiedy to skradziono mu całość prywatnego archiwum, co w świetle afery Watergate oraz badań Kongresu nad działalnością FBI i CIA zaowocowałoby w konsekwencji wszelkimi rodzajami alarmujących pytań. (Jakiż „marsjański poślizg w czasie”* skłonił go do uczynienia elitą władzy w tej powieści hydraulików?). Swoją wersję rzeczywistości Dick adaptował na niezliczone sposoby, odpowiadające potrzebom jego prozy. Została też — czego nie wolno nie dostrzegać — rozwinięta przez innych, którzy skorzystali z możliwości, jakie daje maska s.f. Być może właśnie dlatego, że z taką błyskotliwością potrafi przedstawić swe powieściowe postaci, iż kiedy czytasz, wydają ci się rzeczywiste, rozumie pobudki kierujące tymi, którzy gonią za władzą i wpływem na rzeczywisty (?) świat, zamieszkany przez nas — przyglądającą się temu procederowi publiczność. Czy jest to świat demokratyczny, uczciwy, dający szansę każdemu przeciętnemu człowiekowi, aby mógł wybrać sobie sposób, w jaki będzie rządzony, oraz dający szansę dziecku z chaty drwala, by zostało prezydentem? Panie Simulacrum, kiedy ostatni raz wynalazł pan aerozol albo wiertło? Cóż, powiadają tutaj, że właśnie pan to zrobił. Och. Rozumiem. Bardzo mi przykro. Czy mam prawo do tego, by było mi przykro? Ze wszystkich powieści, którymi raczyłem ludzi, aby ich nawrócić na czytanie s.f., największy sukces odniosły dwie: Ziemia trwa George’a R. Stewarta oraz Człowiek z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka. Dick jest tak dobry w spełnianiu tego zadania, że potrafi przedrzeć się przez ograniczenia wiążące każdą duszę. Ale to muszę wam powiedzieć prosto z mostu: nie chcę żyć w świecie, jaki z taką zręcznością opisuje Dick. Chciałbym — rozpaczliwie chciałbym — ośmielić się wierzyć, że nie jest to ten świat. Być może, jeśli znaczna część ludzi przeczyta Dicka, będę miał większe szanse żyć w lepszym świecie…   John Brunner Somerset, Anglia maj 1976
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj