Dziś do sprzedaży trafiła powieść Roberta Silverberga pt. Umierając żyjemy. Z tej okazji mamy dla was fragment z początkiem powieści.
Znajduję miejsce w rogu drugiego wagonu, otwieram książkę, by przeczekać podróż do centrum. Znowu czytam Becketta, Malone umiera; świetnie pasuje do mojego nastroju, który, jak już zauważyliście, zdominowało użalanie się nad samym sobą. „Spieszy mi się. To stąd któregoś dnia, kiedy wszystko będzie się uśmiechać i świecić, wyłoni się wielki tabun chmur czarnych i niskich, niezapomniany, zabierając błękit na zawsze. Moja sytuacja jest naprawdę delikatna. Iluż pięknych i ważnych rzeczy nie osiągnę przez obawę, że popadnę w stary błąd, że nie skończę na czas, że będę się cieszyć po raz ostatni, ostatnią falą smutku, bezsilności i nienawiści. Formy są różnorodne, tam gdzie niezmienne zadowala się bytem bez formy”. O tak, stary, dobry Samuel, zawsze gotów rzucić parę słów posępnego pocieszenia.
Gdzieś koło 180 Ulicy podnoszę głowę i dostrzegam dziewczynę siedzącą naprzeciwko, która najwyraźniej mnie obserwuje.
Może mieć dwadzieścia parę lat, jest atrakcyjna — zgrabna sylwetka o długich nogach, przyzwoity biust, korona kasztanowatych włosów. Ona też ma książkę, kieszonkowe wydanie Ulissesa, rozpoznaję okładkę. Lecz powieść leży zapomniana na jej kolanach. Czyżby była zainteresowana mną? Nie czytam jej myśli. Kiedy wchodziłem do pociągu, automatycznie wyciszyłem moje receptory do minimum, sztuczka, której nauczyłem się w dzieciństwie. Jeśli nie zabezpieczam się przed rozproszonym hałasem w pociągach lub innych zamkniętych miejscach publicznych, nie mogę się w ogóle skupić. Nie próbuję śledzić jej sygnałów i tylko zgaduję, co też ona może o mnie myśleć. To gra, w którą często się bawię. „Jak inteligentnie wygląda… Musiał wiele cierpieć, jego twarz jest dużo starsza niż ciało… łagodność w jego oczach… patrzy tak smutno… poeta, naukowiec… Założę się, że jest bardzo uczuciowy… wkłada całą swoją wzbierającą miłość w fizyczny akt, w pieprzenie… Co czyta? Becketta? Tak, to musi być poeta albo powieściopisarz… może ktoś sławny. Nie powinnam być zbyt agresywna. Natarczywość go urazi. Nieśmiały uśmiech, to go weźmie… I tak punkt po punkcie… Zaproszę go na lunch…” Potem nastrajam się na odbiór jej myśli, żeby sprawdzić dokładność moich intuicyjnych spostrzeżeń. W pierwszej chwili brak sygnału. Moje przeklęte, zanikające moce znowu mnie zawodzą! Ale potem nadchodzi, na początku jednostajny — kiedy łapię nisko brzmiące, tępe przeżuwania otaczających mnie ludzi — i wreszcie wychwytuję czysty, słodki dźwięk jej duszy. Myśli o zajęciach karate, na które jedzie dzisiejszego ranka na 96 Ulicę. Kocha się w instruktorze, krzepkim dziobatym Japończyku. Spotka się z nim wieczorem. Przez jej mózg przepływa niejasne wspomnienie smaku sake i obraz jego mocnego nagiego ciała wznoszącego się nad nią. Na mój temat w jej myślach nie ma nic. Jestem po prostu częścią otoczenia, tak jak plan metra na ścianie nad moją głową. Selig, twój egocentryzm zabija cię za każdym razem. Dostrzegam, że ona naprawdę nieśmiało się uśmiecha, ale nie do mnie. Kiedy napotyka moje spojrzenie, jej uśmiech natychmiast gaśnie. Wracam do książki.
Pociąg serwuje mi długi, ociekający potem, nieplanowany postój w tunelu pomiędzy stacjami na północ od 137 Ulicy. Wreszcie rusza i zostawia mnie przy 116 Ulicy, koło Uniwersytetu Columbia. Wspinam się ku słońcu. Pierwszy raz wchodziłem po tych schodach całe ćwierć wieku temu, w październiku 1951 roku. Przerażony maturzysta z trądzikiem, obcięty na jeża, który przyjechał z Brooklynu na rozmowę kwalifikacyjną. Oślepiające światło auli uniwersyteckiej. Egzaminator, taki rozluźniony, dojrzały — cóż, musiał mieć 24, 25 lat. W każdym razie zostałem przyjęty. A potem była to moja stacja, każdego dnia od września 1952 roku aż do momentu, gdy opuściłem dom i przeprowadziłem się do miasteczka uniwersyteckiego. Na środku ulicy stał wtedy żelazny kiosk oznaczający zejście w głębiny metra. Był umieszczony pomiędzy dwoma pasami ruchu, studenci, o głowach nabitych Kierkegaardem, Sofoklesem i Fitzgeraldem, bez końca wbiegali między samochody i ginęli. Teraz kiosk usunięto, a wejścia do metra umieszczono bardziej rozsądnie, na chodnikach.
Spaceruję wzdłuż 116 Ulicy. Po prawej szeroka zieleń South Field, po lewej płytkie stopnie wiodące do biblioteki. Pamiętam South Field z czasów, gdy były to tereny sportowe w środku kampusu; brązowy pył na ścieżce do bazy, płotek. Na pierwszym roku grałem tutaj w softball. Szliśmy przebrać się do szatni w hali sportowej, a potem w trampkach, koszulkach, w brudnych szarych spodenkach — czuliśmy się niemal nadzy pomiędzy studentami ubranymi w garnitury lub mundury Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy — przybiegaliśmy tutaj, by przez godzinę trenować. Byłem dobry w softballu. Niezbyt okazałe mięśnie, ale świetny refleks i dobre oko, no i miałem tę prze wagę, że znałem myśli przeciwnika. Stoi tam, myśląc: „Ten facet jest zbyt chudy, by mocno walnąć, dam mu wysoką szybką piłkę”. A ja jestem już na to przygotowany, przerzucam piłkę na lewe pole i obiegam bazy, zanim ktokolwiek orientuje się, co się stało. Albo druga strona próbuje jakiejś niezdarnej strategii w rodzaju „uderzaj i pędź”, a ja bez wysiłku chwytam piłkę z ziemi i autuję dwóch zawodników. Rzecz jasna, to był tylko softball, a moi koledzy z roku, w większości ciepłe kluchy, nie umieli prawie biegać, a co dopiero czytać myśli. Mimo to napawałem się tym niezwykłym wrażeniem, że jestem wyjątkowym sportowcem, i pławiłem się w marzeniach, że gram jako łącznik u Dodgersów. Pamiętacie drużynę Brooklyn Dodgers? Gdy byłem na drugim roku, z okazji dwustulecia uniwersytetu South Field przekopano i zamieniono na trawiasty teren, przecięty asfaltową promenadą, przeznaczony na pokazy i występy. To był rok 1954. Chryste, jak dawno temu. Starzeję się… starzeję… Powinienem zwinąć nogawki. Syreny śpiewają, lecz tylko dla siebie nawzajem. Nie sądzę, żeby zaśpiewały dla mnie.
Wchodzę po stopniach i siadam w odległości piętnastu stóp od brązowego pomnika Alma Mater. To moje biuro, i w słońce, i w deszcz. Studenci wiedzą, gdzie mnie szukać, i kiedy tu jestem, wiadomość rozchodzi się lotem błyskawicy. Jest jeszcze pięć czy sześć osób, które świadczą te same usługi co ja — głównie absolwenci nieśmierdzący groszem, pechowcy — ale ja jestem najszybszy, najbardziej rzetelny, mam entuzjastycznych zwolenników. Jednakże dzisiaj interes rozkręca się powoli. Siedzę tu już od dwudziestu minut, zaniepokojony, zaglądając do Becketta, gapiąc się na Alma Mater. Parę lat temu jakiś radykał podłożył bombę, która wyrwała dziurę w boku posągu, ale teraz nie ma już śladu po uszkodzeniu. Pamiętam, jak mnie zaszokowała ta wiadomość, a potem sam fakt, że byłem zaszokowany. W końcu dlaczego miałbym się przejmować głupkowatym symbolem głupkowatej szkoły? To było chyba w 1969 roku. W neolicie.
— Pan Selig?
Zamajaczył nade mną duży, krzepki byczek. Kolosalne ramiona, pucołowata, niewinna twarz. Jest bardzo zakłopotany. Chodzi na komparatystykę literacką, kurs numer 18, i potrzebuje jak najszybciej tekstu o powieściach Kafki, których nie czytał. (Jest sezon futbolowy, a on jako początkujący biegacz jest bardzo, bardzo zajęty). Podaję mu warunki, a on godzi się skwapliwie. Kiedy tak stoi, przeglądam jego mózg, oceniając inteligencję, słownictwo, styl. Jest bystrzejszy, niż na to wygląda. Jak większość z nich. Mogliby swobodnie sami pisać swoje prace, gdyby tylko mieli czas. Robię notatki, szybkie impresje na jego temat, a on odchodzi zadowolony. Potem handel nabiera tempa. Mój byczek przysyła kolegę ze swej korporacji, tamten swojego kumpla, ten z kolei przyjaciół z własnego stowarzyszenia, aż łańcuszek wydłuża się tak, że wczesnym popołudniem mam już tyle pracy, ile trzeba. Znam swoje możliwości. Zatem wszystko w porządku. Będę jadał regularnie przez dwa lub trzy tygodnie, nie próbując nadużywać niechętnej szczodrobliwości mojej siostry. Judith będzie szczęśliwa bez moich telefonów. A teraz do domu, pisać za nich wypracowania. Jestem dobry, gładki, uczciwy, górnolotny w przekonujący sposób studenta drugiego roku i potrafię zmieniać styl. Znam się na literaturze, psychologii, antropologii, filozofii, wszystkich humanistycznych przedmiotach. Dzięki Bogu zachowałem swoje eseje. Nawet po dwudziestu latach z okładem można w nich coś znaleźć. Biorę 3 dolary i 50 centów za stronę maszynopisu, czasem więcej, jeśli podczas przeglądu odkryję, że klient ma pieniądze. Murowana co najmniej ocena dobra z plusem albo zwracam wynagrodzenie. Lecz jeszcze nigdy nie musiałem tego robić.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h