Upadek Gubernatora to kolejna historia z uniwersum komiksów autorstwa Roberta Kirkmana, którą popularny scenarzysta stworzył wspólnie z Jayem Bonansingą. W powieściach uzupełniane są wątki z historii obrazkowych, w tej konkretnie śledzimy losy zarządcy Woodbury.
Czytaj także: Cztery kolejne książki "The Walking Dead".
Do sprzedaży książka trafi za niecały tydzień, 5 listopada, już dzisiaj możecie jednak zapoznać się z jej pierwszymi dwoma rozdziałami. Znajdziecie je poniżej:
[image-browser playlist="580673" suggest=""]
CZĘŚĆ PIERWSZA
Pole bitwy
Stałem się śmiercią, niszczycielem światów
— J. Robert Oppenheimer
JEDEN
Ogień zaczyna płonąć na parterze, płomienie liżą tapetę w stulistne róże, smolą gipsowy sufit, plują kłębami czarnego, cuchnącego dymu, który przedziera się przez korytarze i sypialnie domu przy Farrel Street, oślepia go i poddusza. Rzuca się biegiem przez jadalnię, szukając po omacku prowadzących na dół schodów. Staje na chybotliwych drewnianych stopniach i pędzi prosto w zalatujący wilgocią mrok piwnicy.
– Philip?! PHILIP!?! PHILIIIIIIIIIIP!!?!
Obraca się gwałtownie na brudnej, mokrej cementowej podłodze i rozgląda gorączkowo, próbując wypatrzyć swojego brata w tych nieprzebranych ciemnościach. Nad jego głową dom płonie i skwierczy. Pożoga, porykując, panoszy się w zagraconych pokojach nędznego domku, żar naciska na fundamenty. Kręci się bezsilnie w kółko, starając się dojrzeć coś pośród cieni zadymionej piwnicy, rozgarniając pajęczyny, krztusząc się gryzącymi oparami i zalatującym amoniakiem smrodem zgniłych buraków w puszkach, szczurzych ekskrementów i od lat leżącej w kącie waty szklanej. Słyszy trzask i łomot spadających na podłogę parteru drewnianych belek, ogień staje się jeszcze bardziej zachłanny. Wie, że to nie ma najmniejszego sensu, gdyż jego malutki rodzinny domek w Waynesboro w stanie Georgia nigdy nie spłonął, a przynajmniej niczego takiego nie pamięta. A jednak na górze szaleje istne piekło, a on nie może znaleźć swojego pieprzonego braciszka. Jak ten gówniarz tutaj zszedł? I gdzie, do kurwy nędzy, jest? Potrzebuje go. Philip będzie wiedział, co robić!
– PHILLLIIIIIIP!
Histeryczny krzyk brzmi raczej jak cieniutki pisk, wydany na wydechu świergot, niknący sygnał nadającej z daleka stacji radiowej. I nagle w jednej z piwniczych ścian zauważa coś na kształt portalu – dziwaczny, wklęsły otwór przywodzący na myśl właz na łodzi podwodnej, który emanuje zielonkawym blaskiem. Zdaje sobie sprawę, że nigdy wcześniej go tu nie było.
Nie pamięta niczego takiego ze swojego rodzinnego domu przy Farrel Street, ale jednak, niczym za sprawą jakiejś czarnej magii, niespodziewanie się, kurwa, pojawiło. Idzie, potykając się, ku jarzącemu się nieśmiało przejściu. Przedziera się na drugą stronę i staje w dusznym, niemal pozbawionym powietrza, zbudowanym z pustaków pustym garażu. Ściany noszą ślady niedawnych tortur, które miały tu miejsce – plamy ciemnej, zasychającej krwi i osmalone resztki sznura zwisające smętnie ze śrub – można by rzec, że zło jest tutaj wręcz namacalne. Czyste, nierozcieńczone, nieziemskie zło. Nie chce tu być. Nie może oddychać. Przechodzą go ciarki. Nie może otworzyć ust na tyle, żeby wyartykułować coś prócz słabowitego, pełnego boleści kwilenia pochodzącego z najgłębszych odmętów płuc. Do jego uszu dobiega hałas. Odwraca się i widzi kolejny emanujący zielonkawym światłem portal. Przechodzi przez niego wprost do sosnowego zagajnika na obrzeżach Woodbury. Rozpoznaje polanę oraz masę zwalonych pniaków, które uformowały nieduży naturalny amfiteatr. Stąpa po ziemi wyłożonej miękkimi igiełkami, grzybami i chwastami. Serce bije mu coraz szybciej, bowiem zdaje sobie sprawę, że trafił z deszczu pod rynnę – znalazł się w miejscu kaźni. Jakaś postać wychodzi z lasu i staje w bladym świetle. To jego stary kumpel, Nick Parsons, patykowaty i niezgrabny jak zawsze, przedziera się przez polanę ze strzelbą bojową w dłoniach, jego wykrzywioną przerażeniem twarz przykrywa maska gęstego potu.
– Dobry Boże – mamrocze Nick umęczonym głosem. – Uwolnij nas od nieprawości.
Podnosi strzelbę i celuje prosto w niego. Lufa wydaje mu się ogromna, niczym gigantyczna planeta przysłaniająca słońce.
– Żałuję ze swoje grzechy – mówi Nick ponuro. – Panie, wybacz mi… Proszę, wybacz mi.
Naciska na spust. Iglica uderza w spłonkę, lufa wypluwa w zwolnionym tempie płomienny wieniec – promienie umierającej gwiazdy – i mężczyzna unosi się w powietrze, niemal wyrywa go z butów, czuje się, jakby wystrzelono go z procy, jakby nic nie ważył, tylko płynął przez mrok… ku nimbowi niebiańskiej światłości. To jest to. Tak wygląda koniec świata – jego świata – koniec wszystkiego. Krzyczy, lecz z jego ust nie dobywa się żaden dźwięk. Oto śmierć – pachnie magnezem, dusi – oślepiająca biała pustka. I wtedy, jakby ktoś przełączył przycisk, Brian Blake przestaje istnieć.
Nagle, jak w ostrym przejściu montażowym, mężczyzna budzi się na podłodze swojego mieszkania w Woodbury – bezwładny, nieruchomy, przygwożdżony do zimnego, twardego drewna, odczuwając jedynie paraliżujący, lodowaty ból – oddychając ostatkiem sił, jakby każda komórka jego ciała toczyła ciężką walkę o haust powietrza. Poznaczone zaciekami kafelki na suficie są zamazane i niewyraźne, na jedno oko nie widzi wcale, jest mu w nie zimno, jakby pod powieką hulał wiatr. Z ust zwisa mu taśma klejąca. Powietrze przechodzi przez zakrwawiony nos podczas łapczywych, świszczących wdechów i wydechów, które są niemal niesłyszalne dla zgromadzonych wokół niego osób. Usiłuje się podnieść, ale nie może nawet obrócić głowy. Jego ściśnięte bólem nerwy słuchowe ledwie rejestrują deliberujące z ożywieniem głosy.
– I co z dziewczyną? – pyta jeden z nich.
– Jebać ją, już dawno jest za ogrodzeniem. I tak nie ma szans.
– A on? Żyje?
Słyszy jeszcze jeden przykuwający uwagę odgłos – bulgoczący pomruk – i zerka ku jego źródłu kątem oka. Ledwo widzi na opuchnięte oko, ale rozpoznaje niedużą postać majaczącą na progu znajdujących się po drugiej stronie pokoju drzwi; twarz ma upstrzoną śladami rozkładu, jej pozbawione źrenic oczu przypominają jaskółcze jajka. Martwa dziewczynka rzuca się na łańcuchu, który pobrzękuje głośno.
– Achhh! – skomle jeden z mężczyzn, kiedy potworek próbuje go dosięgnąć.
Philip rozpaczliwie próbuje coś powiedzieć, ale żadne słowo nie chce przejść przez ściśnięte gardło, czuje, jakby jego głowa ważyła tysiąc ton. Podejmuje kolejny wysiłek, otwiera spierzchnięte, popękane, krwawiące usta, które nie potrafią uformować tego, co chce wyrazić jego umysł. Słyszy głęboki baryton Bruce’a Coopera.
– Pieprzę to! – Charakterystyczny odgłos odbezpieczanego pistoletu półautomatycznego przerywa ciszę. – Dziewczyna dostanie kulkę prosto…
– N-nnie! – Philip sili się, żeby wydać z siebie kolejne pomruki. –
N-nie-n-nie!
Kolejny sprawiający niewysłowiony ból oddech. Musi chronić Penny, musi chronić swoją córkę, chociaż dziewczynka nie żyje od ponad roku. Nadal jest jedynym, co mu zostało na tym świecie, innymi słowy: jest dla niego wszystkim.
– Z-zostaw ją, kurwa… ZOSTAW JĄ!
Obaj mężczyźni spoglądają na leżącego na podłodze Philipa i przez ułamek sekundy udaje mu się skupić wzrok na ich twarzach. Bruce, wyższy z nich, to Afroamerykanin z ogoloną głową; marszczy czoło z wyrazem obrzydzenia i strachu. Drugi, w czarnym golfie i ostrzyżony na jeża, Gabe, jest biały i zbudowany jak ciężarówka. Z ich oczu Philip Blake odczytuje, że powinien być martwy. Leżąc na zakrwawionej drewnianej podłodze, nie ma, co prawda, pojęcia, jak źle wygląda – szczególnie twarz, która boli go tak, jakby została podziurawiona szpikulcem do lodu – lecz to, co wyczytuje przez tę jedną krótką chwilę z min i spojrzeń tych nieokrzesanych, prostych ludzi, zapala w głowie Philipa lampkę alarmową. Nieźle go musiała urządzić – na imię ma, jeśli go pamięć nie zawodzi, Michonne – naprawdę nieźle. Pozostawienie go na pastwę śmierci, która jednak nie przyszła, miało być karą za grzechy.
Sycylijczycy mawiają, że zemsta jest daniem, które powinno się serwować na zimno, ale ona podała mu ją na jeszcze parującym talerzu. Odcięte tuż nad łokciem i przypalone prawe ramię jest najmniejszym ze zmartwień Philipa. Jego lewe oko leży tuż przy twarzy, przyklejone do skóry policzka strzępkiem krwawej tkanki. Co gorsza – a niczego gorszego Philip Blake nie jest w stanie sobie wyobrazić – niepokoi go zimna lepkość rozchodząca się po dolnej części brzucha, której źródłem są genitalia, a raczej to, co z nich zostało po precyzyjnym cięciu mieczem. Sam powrót pamięcią do tego jednego, szybkiego ruchu – który przyrównałby do użądlenia metalowej pszczoły – sprawia, że znowu niemal traci przytomność. Ledwie słyszy toczącą się obok dyskusję.
– O KURWA! – Bruce nie może oderwać szeroko otwartych oczu od leżącego na podłodze, jeszcze niedawno zdrowego, silnego, szczupłego mężczyzny z podkręconymi do góry wąsami. – On żyje!
– Kurwa, Bruce – ożywia się Gabe – nie ma ani doktora, ani Alice! Co my, kurwa, zrobimy?
Próg mieszkania przekracza trzeci facet, czemu towarzyszy ciężkie sapanie i pobrzękiwanie bojowej strzelby. Philip nie widzi, kto to, ani nie poznaje jego głosu. Ponownie dryfuje pomiędzy świadomością a zapomnieniem, podczas gdy stojący nad nim mężczyźni prowadzą ożywioną dyskusję, przerzucając się pełnymi napięcia, naznaczonymi paniką słowami.
– Panowie, zamknijcie to coś w innym pokoju. Biegnę na dół po Boba – mówi Bruce.
– Boba?! Tego pierdolonego pijusa, co przesiaduje pod schodami? – dziwi się Gabe.
Głosy cichną, a na Philipa opada zimny i ciemny całun.
– … co on, do cholery, może zrobić…?
– … pewnie niewiele…
– … no i po co…?
– … przyda się bardziej niż my…
Karmieni hollywoodzkimi filmami ludzie myślą, że przeciętny lekarz wojskowy potrafi co najmniej tyle, co doświadczony chirurg z dyplomem uczelni medycznej, ale prawda jest inna. Rzadko kiedy dorównuje on umiejętnościami lekarzowi rodzinnemu. Przeważnie przechodzi tylko parotygodniowe szkolenie podczas obozu przygotowawczego i nawet ci najzdolniejsi rzadko kiedy zdobywają wiedzę przewyższającą tę posiadaną przez pierwszego lepszego sanitariusza czy ratownika medycznego. Poznają podstawy pierwszej pomocy, dowiadują się co nieco o resuscytacji i uczą o traumatologii, ale to by było na tyle. Rzuca się ich na linię frontu razem z oddziałami bojowymi i oczekuje, że utrzymają rannych żołnierzy przy życiu – lub zadbają o załatanie uszkodzonego układu krążenia – na tyle długo, aby zdążono przetransportować ich do szpitala polowego. Medyk pełni funkcję ludzkiego holownika – zahartowanego w boju, przywykłego do nieustannego cierpienia – którego zadaniem jest przykleić plasterek i założyć łupki ofiarom wojen.
Sanitariusz Bob Stookey przed trzynastoma laty odsłużył jedną jedyną turę w Afganistanie z 62. Kompanią Alfa. Miał wówczas trzydzieści sześć lat i został tam wysłany niedługo po rozpoczęciu inwazji. Był jednym ze starszych żołnierzy – zaciągnął się głównie z powodu nieprzyjemnej sprawy rozwodowej – i prawił młodszym kolegom morały od serca.
Zaczynał jako hołubiony kierowca karetki w Camp Dwyer i stopniowo torował sobie drogę na front, gdzie posłano go na wiosnę. Miał talent do opowiadania suchych żarcików, które potrafiły rozbawić cały oddział, przy czym zwykle pociągał z nieregulaminowej flaszki Jima Beama. Jego serce było jednak zbyt miękkie – za co trepy go kochały – i sam umierał, kiedy tracił jakiegoś marine. Zanim odesłano go do zwyczajnego świata na tydzień przed trzydziestymi siódmymi urodzinami, padał trupem sto jedenaście razy, a smutek i żal zapijał pół litra whiskey dziennie.
Lecz nawet ten okres "burzy i naporu" był niczym przy okropieństwach i zgiełku epidemii czy stracie skrycie przez niego kochanej Megan Lafferty. Żrący od środka ból stał się nie do zniesienia i Bob jest zupełnie nieświadomy, że lada chwila dostanie powołanie na front.
– BOB!
Przycupnięty pod murem domu Gubernatora, jedynie na wpół przytomny, w zarzuconej na plecy kurtce burego oliwkowego koloru, przyozdobionej strużkami zaschniętej śliny i przyprószonej popiołem, Bob wzdryga się, słysząc głos Bruce’a Coopera. Ciemność nocy rozjaśnia z wolna budzący się świt i mężczyzna zaczyna drżeć, dotknięty nie tylko podmuchem chłodnego wiatru, ale i wspomnieniem niespokojnej nocy wypełnionej pijackimi snami.
– Ej, ty, wstawaj! – rozkazuje potężny mężczyzna, wyłaniając się z budynku i podchodząc do gniazda, które Bob uwił sobie z przemokniętych gazet, dziurawych koców i pustych butelczyn. – Musisz nam pomóc. Na górę, JUŻ!
– C-co? – Bob pociera szpakowaty zarost, odbija mu się kwasem żołądkowym. – Czemu?
– Chodzi o Gubernatora! – Bruce schyla się i łapie Boba za bezwładne ramię. – Jesteś lekarzem wojskowym, co nie?
– Marines… Korpus medyczny – mamrocze, czując, jakby ktoś unosił go dźwigiem. Obraca głowę. – Przez piętnaście minut… jakieś milion lat temu. Chuja umiem.
Bruce stoi nad nim jak manekin, ściskając go bez ceregieli za ramiona.
– No to pokaż, co, kurwa, potrafisz! – syczy, potrząsając mężczyzną. – Gubernator o ciebie dbał, karmił cię, pilnował, żebyś się nie zapił, to teraz ty zadbasz o niego.
Bob próbuje przezwyciężyć mdłości, wyciera twarz i niepewnie kiwa głową.
– Dobra, zabierz mnie do niego.
Idąc przez przedpokój, schodami na górę i korytarzem do końca, Bob myśli, że chodzi o jakąś pierdółkę. Gubernator pewnie złapał grypę albo rozwalił sobie palec u nogi – zgaduje – a ci jak zwykle panikują. Jednak kiedy Bruce pędzi w pośpiechu do ostatniego mieszkania po lewej i ciąg-
nie go za sobą, mało co nie wyrywając mu ramienia ze stawu, domyśla się, że coś jest nie tak. Coraz wyraźniej czuje miedziany, piżmowy smród bijący zza uchylonych drzwi. Na sekundę przed tym, zanim Bruce wepchnie go do środka i przekroczą próg mieszkania – a jego oczom ukaże się ten przerażający widok – do Boba powraca nagłe i nieproszone wspomnienie wojny.
Przez jego umysł przetaczają się obrazy przyprawiające o nudności, nozdrza wypełnia charakterystyczny dla prowizorycznego oddziału chirurgicznego w prowincji Parwan mdły zapach, przypomina sobie stosy nasiąkniętych ropą bandaży przeznaczonych do spalenia, spływającą rynienkami żółć, brunatne nosze schnące w afgańskim słońcu – wszystko to przelatuje przez głowę Boba zaledwie w ciągu sekundy. Potem widzi rozciągnięte na podłodze ciało. Od wydzielanego przez nie odoru włosy stają mu dęba, przytrzymuje się futryny, aby nie upaść, kiedy Bruce popycha go do przedsionka. Teraz może przypatrzeć się Gubernatorowi – a raczej temu, co z niego zostało – leżącemu na zachlapanej krwią płycie.
– Zamknąłem dziewczynę – mówi Gabe, lecz Bob prawie go nie słyszy.
Nie zauważa również innego oprycha przykucniętego pod ścianą, rozglądającego się panicznie Jamesona, który nie bardzo wie, co zrobić z dłońmi. Bob mało co nie traci równowagi, dopadają go zawroty głowy. Stoi i gapi się bez słowa. Głos Gabe’a dociera do niego jakby spod ziemi.
– Zemdlał, ale jeszcze dycha.
– Cholera… – mamrocze ze ściśniętym gardłem Bob.
Tylko stoi i gapi się, gapi się na tę powykręcaną, przypaloną, zakrwawioną resztkę człowieka, który jeszcze niedawno rządził ulicami swojego małego królestwa Woodbury niczym rycerz Okrągłego Stołu z arturiańskich legend. Zmaltretowane ciało Philipa Blake’a przeszło metamorfozę, która przypomina Bobowi Stookeyowi o biednym młodym człowieku z Alabamy, sierżancie sztabowym Bobbym McCullamie, nawiedzającym jego sny. Ładunek domowej roboty rozerwał go na dwoje gdzieś pod Kandaharem. Na twarzy Gubernatora, niczym złowieszczy palimpsest, Bob dostrzega nadtopione oczy i makabryczny grymas zmarłego marine – pośmiertna maska z żołnierskim hełmem, okalana ochraniaczem podbródka. Prosił szeptem o śmierć. Bob nie mógł zrobić nic prócz przeniesienia go do parnego pomieszczenia załadowanego trupami. "Zabij mnie", błagał dzieciak. Bob nie potrafił wydusić z siebie słowa, patrzył tylko bezsilnie. Młody marine zmarł z utkwionymi w niego oczyma. Były medyk przypomina sobie to wszystko, czując w przełyku nieprzyjemny smak, kwas żołądkowy wypełnia mu usta, pali w ścianki gardła, wypływa nosem niczym gorąca lawa.
Bob obraca się i wymiotuje na i tak już brudny dywan, opróżniając zawartość żołądka – sporą porcję taniej whiskey przyjętą w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, doprawioną paroma łykami benzyny – która z pluskiem ląduje na podłodze. Pada na czworaka, rzucany torsjami, zgięty, drżąc na całym ciele. Pomiędzy kolejnymi ciężkimi, mokrymi oddechami próbuje coś powiedzieć:
– Nie-nie nie mogę nawet na niego patrzeć! – Ze świstem wciąga powietrze, kiedy wstrząsa nim kolejna fala konwulsji. – Nic… nic na to nie poradzę!
Bob czuje, że dłoń silna jak imadło chwyta go za kark i brutalnie podnosi za kurtkę. Lekarz staje na równe nogi tak szybko, że niemal gubi buty.
– Nie ma doktorka ani Alice! – ryczy do niego Bruce, ich twarze są tak blisko siebie, że na Boba pryskają kropelki śliny; czarnoskóry mężczyzna ściska go jeszcze mocniej. – Jeśli nic nie zrobisz, on, kurwa, umrze! – Mocarz potrząsa nim i szarpie. – CHCESZ, ŻEBY UMARŁ?!
Bob flaczeje w jego uścisku i wydaje z siebie słaby jęk:
– N-n-n-nie.
– NO TO COŚ, KURWA, ZRÓB!!!
Bruce zabiera rękę z karku Boba, który niepewnie kiwając głową, odwraca się do zmasakrowanego ciała. Medyk klęka i przygląda się Gubernatorowi dokładniej.
Patrzy na ciemniejące w słabym świetle salonu strużki krwi zasychające na nagim torsie, które formują na skórze linie niczym na mapie. Ogląda kikut prawego ramienia, pusty, nabiegły czerwienią oczodół, a także wyłupione oko, lśniące i galaretowate jak świeżo ugotowane jajko, trzymające się jedynie na kawałku martwej tkanki. Zauważa kałużę krwi tętniczej, która zebrała się przy genitaliach mężczyzny. Słyszy jednak płytki, wysilony oddech. Klatka piersiowa Gubernatora niemal niezauważalnie unosi się i opada.
Bob Stookey momentalnie otrząsa się z resztek alkoholowego upojenia, jakby ktoś podetknął mu pod nos sole trzeźwiące. Na froncie nie ma czasu na gderanie – ani na obrzydzenie i strach – trzeba działać. Prędko i sprawnie. Niekoniecznie dokładnie. Po prostu działać. Ocena stanu zdrowia rannego jest najważniejsza. Zatamować krwawienie, udrożnić drogi oddechowe, utrzymać puls, a potem przenieść pacjenta. Boba ogarnia nagłe współczucie dla tego człowieka.
Nigdy nie miał dzieci. Teraz odczuwa skutki zastrzyku adrenaliny, jakiego często doświadcza rodzic na miejscu kraksy samochodowej i który pozwala mu unieść ważącą tonę stertę stali z Detroit, aby wydostać uwięzionego pod nią potomka. Gubernator dbał o Boba. Traktował go z szacunkiem, nawet czułością – zawsze uprzejmie zagadywał, upewniał się, czy nie brakuje mu jedzenia i picia, koca, którym mógłby się nakryć, i miejsca do spania. Świadomość tego, ile mu zawdzięcza, pomaga Bobowi zebrać myśli, skupić się, odzyskać ostrość widzenia. Jego serce zwalnia, uspokaja się, kiedy sięga ku zakrwawionej szyi Gubernatora i naciska na tętnicę. Puls jest słaby, ledwie wyczuwalny, można by go pomylić z uderzaniem poczwarki o ściany kokonu.
Bob nabiera pewności siebie i mówi autorytarnym tonem:
– Będę potrzebował czystych bandaży, taśmy i wody utlenionej.
Nikt jednak nie widzi zmiany, jaka zaszła w jego twarzy. Bob odgarnia z czoła tłuste kosmyki i zaczesuje je palcami na czubek głowy. Mruży oczy. Marszczy brwi niczym wytrawny hazardzista szykujący się do gry.
– Będziemy musieli przenieść go do infirmerii. – Podnosi głowę i spogląda na pozostałych mężczyzn, po czym odzywa się jeszcze pewniej: – Zrobię, co w mojej mocy.
DWA
Tego dnia plotki krążą po mieście z szybkością metalowej kulki odbijanej przez łapki maszyny do pinballu. Podczas gdy Bruce i Gabe dwoją się i troją, aby poskładać Philipa Blake’a do kupy, nieobecność przywódcy prowokuje spekulacje i podszeptywania. Mówi się, że Gubernator, doktor Stevens, Martinez i Alice ruszyli jeszcze przed świtem z jakąś istotną misją, której cel pozostaje jednak owiany tajemnicą. Strażnicy z muru nie mogą dojść do konsensusu. Pewien dzieciak zarzeka się, że jeszcze przed wschodem słońca widział Martineza i grupkę jakichś ludzi odjeżdżających ciężarówką po zapasy, lecz jego historia zostaje podana w wątpliwość już z samego rana, kiedy okazuje się, że nie brakuje żadnego auta. Inny strażnik – młody, pozujący na gangstera Curtis, któremu Martinez zeszłej nocy kazał niespodziewanie zwolnić posterunek po wschodniej stronie miasta – upiera się, że szef ruszył sam i do tego na piechotę. Ale i ta pogłoska okazuje się nieprawdziwa, bowiem brakuje doktora i Alice, jak również samego Gubernatora oraz rannego nieznajomego, którego poddano leczeniu. Dzierżący karabin mężczyzna o kamiennej twarzy, którego ustawiono przed domem Philipa Blake’a, nie ma na ten temat nic do powiedzenia i nie chce wpuścić nikogo do środka. Podobnie zawzięty okazał się strażnik pilnujący infirmerii, co jeszcze bardziej napędza plotkarską machinę.
Późnym popołudniem Austinowi udaje się dociec, co się naprawdę stało. Prawdopodobnie doszło do ucieczki. Opracowali ją zapewne towarzyszący Gubernatorowi obcy, których półtora tygodnia temu spotkał na ulicy. Nabiera pewności po rozmowie z troskliwą matroną Marianne Dolan. Jej syn już od dwudziestu czterech godzin cierpi z powodu gorączki. Kobieta zdradza mu, że jeszcze tego ranka, tuż przed świtem, wpadła na Stevensa, który prawie że biegł przez miasto z torbą lekarską pod pachą. Pani Dolan nie potrafi stwierdzić, czy był sam, czy z kimś, lecz, choć nie jest tego pewna, wydaje jej się, że parę osób czekało na niego pod markizą na końcu ulicy, niedaleko rogu, gdzie go zaczepiła, choć nie dałaby sobie za to ręki uciąć. Pamięta jednak, że gdy zapytała doktora, czy przyjdzie potem zerknąć na jej chłopca, przytaknął, ale był jakiś roztrzęsiony, jakby się gdzieś śpieszył. Austin naciska na nią, żeby spróbowała przypomnieć sobie coś jeszcze, i nagle Marianne mówi mu, że kilka minut później zauważyła podążających w ślad za doktorem Martineza i Alice, a także opisuje idącą z nimi trójkę nieznajomych – potężnego faceta, młodego chłopaka i czarnoskórą kobietę.
Austin dziękuje jej i od razu udaje się do Lilly, aby przekazać to, co usłyszał. Drogą eliminacji dedukują, że cała grupa musiała wydostać się z miasta niezauważona, przechodząc przez mur po wschodniej stronie – tutaj do układanki pasuje opowieść młodocianego gangstera – i postanawiają się tam udać. Austin bierze ze sobą lornetkę, a także, z jakiegoś powodu, broń. Na ulicach niedużego miasteczka panuje napięta atmosfera. Przy skleconym naprędce ogrodzeniu na końcu alejki nie zastają nikogo. Strażnicy zebrali się na drugim końcu osiedla, przy głównej barykadzie, gdzie dzielą się nowymi plotkami i butelczyną podłej gorzały.
– Nie mogę uwierzyć, że z nimi poszli – mówi do Austina Lilly, owijając się nadgryzionym przez mole szalem, aby osłonić się przed chłodem.
Dziewczyna stoi na ciężarówce z naczepą odgradzającą alejkę od reszty świata. Z jednej strony obito ją na szybko stalowymi płytami. Po drugiej aż do pustych przedmieść miasteczka rozciąga się niebezpieczna plątanina ciemnych uliczek, chwiejących się metalowych schodów pożarowych, spowitych w mroku przedsionków i opuszczonych budynków, które oddano szwendaczom.
– Zostawili nas tak bez słowa? – dziwi się Lilly, kręcąc głową, wpatrzona w gęste cienie rzucane przez sosny; drzewa kołyszą się i machają do niej złowieszczo gałęziami. – To nie ma sensu.
Austin stoi obok w swojej jeansowej kurtce, jego długie włosy powiewają swobodnie na lekkim wietrze. Zaczyna zmierzchać, robi się chłodniej. Sporadyczne silniejsze podmuchy rozrzucają zalegające w alejce za ich plecami śmieci, przydając temu miejscu ponurą aurę.
– Jeśli się nad tym zastanowić, ma to jednak jakiś sens. Pokręcony, ale ma – mówi.
Lilly przechodzi dreszcz.
– Co masz na myśli?
– Po pierwsze, Stevens nie cierpi Gubernatora, prawda? Zresztą to oczywiste.
Dziewczyna nadal wpatruje się w skąpane w mroku sosny.
– Doktor to dobry człowiek, ale nigdy nie rozumiał sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.
– Tak? – Austin pociąga nosem. – Sam nie wiem. – Milknie na moment, po czym mówi: – A czy przypadkiem nie chcieliście go obalić? Planowaliście chyba jakiś przewrót, co nie?
Lilly rzuca mu spojrzenie.
– To był błąd – mamrocze i ponownie patrzy na las. – Nie rozumieliśmy… że robi to, co robi, z przyczyn praktycznych.
– Gubernator? – Austin spogląda na nią wymijająco, a smagane wiatrem kosmyki majtają mu się przed oczyma. – Poważnie? Nazywasz to, co on wyrabia, "praktycznym"?
– Austin, to jest teraz nasz dom. Jesteśmy bezpieczni. Można tu wychować dziecko.
Chłopak nie odpowiada. Żadne z nich nie zauważa postaci wyłaniającej się spomiędzy sosnowych pni, oddalonej od nich o jakieś sto pięćdziesiąt metrów.
– Ludzie mają co jeść – kontynuuje Lilly – niczego im nie brakuje. Nareszcie mogą spojrzeć z nadzieją w przyszłość. Dzięki Gubernatorowi.
Drży z zimna. Austin zdejmuje jeansową kurtkę i zarzuca jej na ramiona. Dziewczyna chce zaprotestować, oddać mu ją, ale jednak uśmiecha się. Jego matczyna troska jest urocza.
Odkąd Austin Ballard dowiedział się, że Lilly nosi jego dziecko, zaszła w nim zmiana. Przestał gadać o trawce, którą ma do wypalenia, nie zachowuje się już jak leser i, co najważniejsze, nie uderza do każdej napotkanej kobiety, jaką spotka na swojej drodze. Lilly Caul zdobyła jego serce i jest szczerze podekscytowany perspektywą zostania ojcem, wychowania nowego pokolenia, które choćby na jakiś czas opóźni koniec świata. Dojrzał, przynajmniej w jej oczach.
Rozmyślając o tym wszystkim, nie zauważa, że zbliża się do nich powłócząca nogami postać. To dorosły mężczyzna ubrany w zakrwawiony biały fartuch, martwą twarz zwrócił ku niebu i obraca głową niczym talerzem anteny satelitarnej. Lezie żwirowaną drogą, kołysząc się w te i we wte, człapiąc niezdarnie w stronę barykady, jakby przyciągał go tam jakiś niesprecyzowany zapach, niczym tropiący ofiarę drapieżnik. Ani Lilly, ani Austin jeszcze go nie zauważyli, zadumani nad tym, co mogło przytrafić się ich przyjaciołom.
– Alice jeszcze zrozumiem – odzywa się wreszcie Austin – ona poszłaby za doktorem Stevensem prosto do piekła, gdyby tylko ją o to poprosił. Ale Martinez? Tego nie ogarniam. Zawsze wydawał mi się taki… sam nie wiem… hej do przodu.
– Martineza ciężko rozgryźć. – Lilly wzrusza ramionami. – Pomógł nam zeszłej zimy. Zawsze miał dość dwuznaczny stosunek do tego wszystkiego. – Milknie na chwilę, po czym mówi: – Nigdy nie byłam pewna, czy mogę mu w pełni zaufać. Choć teraz to i tak chyba nie ma znaczenia.
– Niby tak, ale… Poczekaj chwilę – mruczy Austin, dostrzegając zmierzającą w ich stronę postać. – Zostań tu.
Sięga po zwisającą z szyi lornetkę i przygląda się martwemu mężczyźnie, od którego dzieli ich już tylko około pięćdziesięciu metrów.
– Co się dzieje? – Lilly zauważa idącego ku nim szwendacza, ale nie rozumie, czemu Austin jest tak przejęty; rozkładające się trupy wypełzające z lasu są tutaj często spotykanym widokiem, a chłopak zabrał ze sobą glocka, więc nie mają się o co martwić. – O co chodzi?
– Czy to…? – Austin poprawia ostrość, żeby móc się lepiej przyjrzeć. – Nie może być… Niech mnie cholera… To chyba…
– Co? – Lilly sięga po lornetkę. – Daj mi spojrzeć.
Austin bez słowa podaje jej sprzęt, nie odrywając wzroku od trupa.
Lilly przykłada okulary lornetki do oczu i dostraja. Wreszcie dostrzega to, co przykuło uwagę Austina, i całe jej ciało tężeje, mięśnie sztywnieją, a zaskoczona dziewczyna wydaje z siebie przeciągły, cichy syk, kiedy powietrze opuszcza jej płuca.
– O mój Boże.
Stawiając nieporadne, zamaszyste kroki, niedawno zmarły mężczyzna idzie prosto na barykadę niczym pies zwabiony specjalnym gwizdkiem. Lilly i Austin czym prędzej schodzą po drabinie i okrążają naczepę, dochodząc do niedużej, zabezpieczonej pordzewiałym łańcuchem i drutem kolczastym szpary pomiędzy ciężarówką a przylegającym do niej budynkiem. Dziewczyna patrzy przez prowizoryczne ogrodzenie na maszerujące ku niej monstrum. Trup znajduje się na tyle blisko – jest może dziesięć metrów od niej – że bez trudu rozpoznaje tę szczupłą sylwetkę, arystokratyczny nos, rzednącą czuprynę koloru piasku. Mężczyzna nie ma na nosie swoich charakterystycznych okularów, ale biały fartuch to wystarczający znak rozpoznawczy, choć jest przybrudzony ziemią i trawą, zakrwawiony, a miejscami wręcz czarny; przypomina podarte na strzępy stare prześcieradło.
– O mój Boże, nie… nie, nie, nie – biadoli zrozpaczona Lilly.
Szwendacz spogląda na nich ślepiami koloru niklu i rusza naprzód, instynktownie wyciągając przed siebie ramiona, jego palce zakrzywiają się w szpony, sczerniałe usta obnażają rzędy oślizłych zębisk, z paszczy stwora bije niewyobrażalny smród. Lilly odskakuje do tyłu, kiedy to coś, co jeszcze niedawno było doktorem Stevensem, uderza o łańcuch.
– Jezu… Jezu Chryste – mamrocze Austin, sięgając po broń.
Ogrodzenie trzęsie się, kiedy były lekarz podejmuje daremną próbę sforsowania ogrodzenia. Jego niegdyś inteligentna twarz przypomina teraz mapę z białego marmuru, na której narysowano siatkę sinych żył. Zmaltretowana szyja i ramiona wyglądają, jakby ktoś przepuścił Stevensa przez młynek do mielenia śmieci. Oczy mężczyzny, zaledwie wczoraj przepełnione ironią i sarkazmem, teraz są mlecznobiałe, odbijają zmierzch niczym geody. Otwiera usta, próbując ugryźć Lilly przez łańcuch.
Dziewczyna kątem oka zauważa, że Austin podnosi gotowego do strzału glocka.
– Nie, czekaj! – Odgania go machnięciem dłoni, patrząc na szwendacza. – Boże… nie. Po prostu zaczekaj chwilę. Zaczekaj. Muszę… Nie możemy… Niech to szlag.
Austin chrypi do niej pełnym obrzydzenia, niższym o oktawę głosem:
– Musieli…
– Musieli zawrócić – przerywa mu Lilly. – Może mieli wątpliwości i zdecydowali się zawrócić.
– Albo go zabili – kończy swoją myśl Austin. – Pierdolone chuje.
Monstrum w laboratoryjnym fartuchu nie spuszcza Lilly z oczu, zgrzyta czarnymi zębami, kłapie szczęką i zaciska gnijące usta, gryząc powietrze. A może starając się coś powiedzieć?
Szwendacz przekrzywia głowę i przez chwilę wygląda, jakby ją rozpoznał, jakby upatrzona przez niego ofiara pobudziła jego pamięć mięś-
niową. Dziewczyna spogląda mu prosto w oczy.
I choć ta scena – człowiek i trup patrzący na siebie ciekawie – nie trwa długo, przez tę przerażającą chwilę Lilly odczuwa ogromny ciężar, jaki został zrzucony na ludzkość, zdaje sobie sprawę z rozmiaru tragedii, dopada ją świadomość pożerającej świat pustki. Ma przed sobą człowieka, który doglądał chorych, doradzał im we wszystkich dziedzinach życia, czasem mądrzył się i nie szczędził nikomu dowcipnych uwag; mężczyznę prawego, żyjącego w zgodzie ze swoim sumieniem, zabawnego, zuchwałego, obdarzonego empatią, wspierającego słabszych. Był solą ludzkości, przydatny ludzkiej rasie jak nikt inny, a odebrano mu to, co czyniło go człowiekiem; jest teraz jedynie śliniącą się, dziką bestią kierującą się instynktem. Do oczu Lilly napływają łzy, choć nawet ich nie zauważa; to jedyna widoczna oznaka bólu, jaki czuje, patrząc na tę siną twarz.
Zdławiony głos Austina wyrywa ją z koszmarnego letargu.
– Musimy to zrobić – mówi, dokręcając tłumik do lufy pistoletu. – Jesteśmy mu to winni, prawda?
Lilly spuszcza głowę. Nie może już patrzeć na… na to coś.
– Masz rację.
– Odsuń się.
– Zaczekaj.
– O co chodzi? – niecierpliwi się Austin.
– Po prostu daj mi chwilę, dobra?
– Pewnie.
Dziewczyna gapi się na swoje stopy, bierze głęboki oddech, zaciska pięści. Austin czeka. Trup po drugiej stronie ogrodzenia pluje i mruczy. Szybkim ruchem Lilly odwraca się do stojącego obok niej chłopaka i łapie za broń.
Podnosi pistolet i strzela szwendaczowi prosto w głowę, suchy odgłos unosi się echem ku niebu; kula trafia w górną część czaszki doktora Stevensa i wylatuje z drugiej strony.
Stwór pada na ziemię w fontannie posoki. Lilly opuszcza pistolet i patrzy na szczątki. Pod zwłokami zbiera się czarna kałuża płynu mózgowo-rdzeniowego.
Zapada cisza, choć uszy pękają jej od ogłuszającego bicia własnego serca. Austin staje przy niej, czeka. Lilly wreszcie odwraca się do niego i mówi:
– Gdzie znajdziemy szpadel?
Grzebią ciało wewnątrz barykady, kopiąc w twardej ziemi pustego parkingu przy ogrodzeniu, co nastręcza im wielu trudności. Grób jest gotowy długo po zapadnięciu zmroku, kiedy księżyc stoi wysoko, otoczony hojnie rozsypanymi po nocnym niebie gwiazdami. Powietrze zrobiło się zimne i parne, pot, który zebrał się Austinowi na karku, parzy go chłodem do kości. Chłopak wychodzi ze świeżej mogiły i pomaga Lilly złożyć w ziemi ciało doktora.
Potem odchodzi na bok, dając jej chwilę ciszy i samotności. Dziewczyna staje nad grobem i spogląda na zwłoki, które za moment zostaną zasypane na zawsze.
– Doktorze Stevens – mówi tak cicho, że Austin musi nadstawić uszu, żeby ją słyszeć – byłeś… dobrym człowiekiem. Także… głosem rozsądku. Nie zawsze się z tobą zgadzałam, ale zawsze szanowałam. Temu miastu będzie cię brakowało, i to bardzo. Nie tylko z powodu pomocy, jaką nam służyłeś, ale… bez ciebie nie będzie już tutaj tak samo.
Milknie i Austin zastanawia się, czy skończyła, lecz po chwili Lilly szepcze:
– Byłabym dumna, gdybyś to ty przyjął mój poród. – Pociąga nosem, łykając łzy. – Przed nami jeszcze wiele wyzwań. Mam nadzieję, że jesteś teraz w lepszym miejscu. I że my kiedyś też takie znajdziemy. Że ten obłęd dobiegnie końca. Przykro mi, że nie dotrwałeś do tego dnia. Niech cię Bóg błogosławi, doktorze Stevens… a twoja dusza spoczywa w pokoju.
Dziewczyna spuszcza głowę. Austin czeka, aż przestanie płakać, i dopiero wtedy zaczyna zakopywać grób.
Następnego ranka, zaraz po przebudzeniu, Lilly nie może zebrać myśli.
Leży na łóżku – pokój wypełnia słaby blask nadciągającego świtu – obok niej drzemie Austin. Śpią razem od dwóch dni, odkąd Lilly podzieliła się z nim informacją, że nosi jego dziecko. Od tego czasu są nierozłączni, a ich stosunki znacznie się polepszyły, zachowują się przy sobie naturalnie i łatwo się dogadują. Na razie nie podzielili się z nikim radosną nowiną, ale Lilly nie może się doczekać, kiedy powie innym o swoim szczęściu – pewnie Sternom i Bobowi, a może i nawet samemu Gubernatorowi. Ogarnia ją euforia i po raz pierwszy od swojego przybycia do Woodbury czuje, że naprawdę ma szansę na szczęście, na przetrwanie tego szaleństwa.
Dzięki Austinowi. I dzięki Gubernatorowi.
Jest jednak pewien szkopuł. Po ich przywódcy nie ma ani śladu od czterdziestu ośmiu godzin i nie kupuje plotek, jakoby Philip Blake udał się w pogoń za uciekinierami. Jeśli istnieje ryzyko, że miasteczko zostanie zaatakowane – co uważa za prawdopodobne – Gubernator powinien być na miejscu, nadzorować umocnienia, przygotowywać obronę. Gdzie on, do cholery, jest? Po mieście krążą także i inne plotki, ale nie wierzy w żadną z nich. Sama musi się dowiedzieć, co się stało, musi zobaczyć się z Gubernatorem.
Delikatnie wygrzebuje się z pościeli i wychodzi z łóżka, ostrożnie, żeby nie obudzić Austina. Przez ostatnie kilka dni był dla niej niesłychanie czuły i miły, a dźwięk jego równego, głębokiego oddechu uspokaja ją. Zasłużył na sen, szczególnie po tym, co się wydarzyło. Lecz ona sama nie może spać, miota się niczym uwięzione w klatce zwierzę, musi się dowiedzieć, co przydarzyło się Gubernatorowi. Idzie przez pokój, jest jej niedobrze, ma zawroty głowy.
Od samego początku dręczą ją poranne mdłości, lecz problem polega na tym, że zdarzają się nie tylko o poranku, ale i w ciągu dnia – do tego codziennie – jakby miała zaraz zwymiotować. Przez jej układ pokarmowy przechodzi piekąca fala, która drapie w przełyk i gardło, ciągle czuje ogromną gulę zalegającą w żołądku. Zastanawia się, czy gdyby faktycznie zwymiotowała, poczułaby się lepiej. Odbija się jej regularnie, co przynosi ulgę, ale nie na długo. Z pewnością niemały wpływ na stan Lilly ma stres, obawa o jutro – o bezpieczeństwo miasta w obliczu ucieczki nieznajomych i zwiększającej się liczby krążących przy ogrodzeniu szwendaczy – ale jest przekonana, że to naturalny przebieg pierwszego trymestru. Ciężarne kobiety cierpią na huśtawki emocjonalne z powodu hormonalnej burzy, lecz na swój sposób cieszy się z przemian, jakie zachodzą w jej ciele, bowiem znaczy to, że wszystkie systemy działają.
Ubiera się tak cicho, jak to możliwe, ćwicząc przy tym głębokie oddechy. Podpatrzyła tę technikę, oglądając kiedyś w telewizji jakiś program dla kobiet, i zastanawia się, czemu w ogóle zapamiętała ją tak dobrze, czemu akurat ona zapisała się tak wyraźnie w jej pamięci: wdech przez nos, wydech przez usta, powoli, głęboko, równo. Naciąga jeansy, zakłada buty, za pasek zatyka półautomatycznego rugera z pełnym magazynkiem. Z jakiegoś powodu, kiedy nakłada dziergany sweter, przypomina sobie o ojcu. Przegląda się w pękniętym lustrze stojącym na stercie pudeł i opartym o gipsową ścianę, widzi zniekształcony owal pociągłej, upstrzonej piegami twarzy. Gdyby Everett Caul przeżył atak pierwszej fali nieumarłych, która przetoczyła się w zeszłym roku przez centrum Atlanty, staruszek szalałby zapewne z radości. Gdyby nie został porwany przez hordę kąsaczy spod drzwi opuszczonego autobusu, do którego się pakowali, rozpieszczałby ją, mówiąc: "Moja panno, dziewczyna w twoim stanie nie powinna strzelać z broni palnej" i tym podobne rzeczy. Everett Caul dobrze ją wychował. Jego żona zmarła na raka piersi, kiedy Lilly miała siedem lat. Zawsze był dla niej czuły i troskliwy, z dumą patrzył, jak dorasta, ale sama myśl o tym, że mógłby zostać dziadkiem – bawić dziecko, uczyć je o przynętach wędkarskich i mydłach z wołowego łoju – mrozi jej krew w żyłach, kiedy oświetlona jedynie bladym blaskiem nadciągającego świtu patrzy na swoje odbicie w pękniętym lustrze.
Pochyla głowę i zaczyna szlochać, zrozpaczona utratą ojca. Jej płuca chodzą jak miechy kowalskie, gdy próbuje opanować oddech; przez ściśnięte gardło wydaje z siebie nieśmiałe posykiwania, które brzmią o wiele zbyt głośno w cichym pokoju, obfite łzy wsiąkają w sweter. Nie pamięta, czy kiedykolwiek płakała tak rzewnie, nawet po śmierci Josha. Usiłuje złapać oddech, podnosi dłoń do nosa. Pęka jej głowa. Może to z powodu stanu, ale tak czy inaczej ogarnia ją dojmujący smutek, rozbijający się o jej serce niczym fale wzburzonego morza o skały.
– Koniec z tymi pierdołami – gani się pod nosem, próbując przełknąć smutek i żal.
Sięga po broń, przeładowuje, sprawdza bezpiecznik i zatyka pistolet z powrotem za pasek.
Po czym wychodzi.
Rozwidnia się, niebo jest jasne i niebieskie. Lilly idzie główną ulicą z rękoma w kieszeniach, podpatrując mijanych mieszkańców miasteczka. Gus, objuczony kanistrami, wykłóca się o coś niezdarnie przy strefie załadunkowej za magazynem na Pelican Street. Dziewczynki Sizemore’ów grają na chodniku w kółko i krzyżyk pod czujnym okiem ich matki, Elizabeth, która nie rozstaje się ze strzelbą. Atmosfera w Woodbury jest dziwnie spokojna, nawet optymistyczna, najwyraźniej ludziom znudziło się już plotkowanie, choć Lilly podskórnie czuje, że coś jest nie tak, że pod powierzchnią aż buzuje, odczytuje to z ukradkowych spojrzeń i pośpiechu, z jakim mieszkańcy maszerują po ulicach, noszą pakunki i przemykają od drzwi do drzwi. Przypominają jej się stare filmy kowbojskie, które leciały w niedzielne popołudnia na kanale Fox. Zawsze w takich chwilach doświadczony, zarośnięty rewolwerowiec mamrotał pod nosem: "Cicho tu… może nawet zbyt cicho". Ze wzruszeniem ramion kieruje się na południe, ku skrzyżowaniu głównej i Durand.
Planuje pójść prosto do mieszkania Gubernatora – poprzedniego dnia nie udało jej się nawet przekroczyć progu, gdyż do Earla, pokrytego tatuażami motocyklisty pilnującego drzwi, nie trafiał żaden argument – a jeśli niczego się nie dowie, uda się do infirmerii. Miejscowi plotkarze sieją panikę, że Gubernator odniósł poważne rany, kiedy próbował zapobiec ucieczce. Ale Lilly już sama nie ma pojęcia, komu może zaufać i w co wierzyć. Jest jednak pewna, że im dłużej trwają w tym stanie, bez żadnego planu, bez podjętych decyzji, bez dostępu do informacji, tym bardziej narażeni są na niebezpieczeństwo.
Jej oczom ukazuje się budynek Gubernatora i zaczyna powtarzać sobie wyuczone kwestie, licząc, że przekona stojącego przed drzwiami strażnika, aby pozwolił jej choćby zajrzeć do środka. I wtedy zauważa postać dźwigającą dwie ogromne, możliwe że stulitrowe pojemniki pełne filtrowanej wody; pędzi, jakby śpieszyło jej się do ugaszenia pożaru. Poszargany golf, który ma na sobie barczysty mężczyzna, szpecą ciemne plamy potu pod pachami. Nogawki bojówek wpuścił do podkutych ćwiekami buciorów. Ogolony na żołnierską modłę łeb wychylił do przodu, przez co jego głowa wygląda dziwacznie, niczym dziób rozkołysanego przez sztorm okrętu. Taszczy pojemniki ku centralnej części osiedla, gdzie mieści się tor wyścigowy.
– GABE!
Lilly usiłuje panować nad swoim głosem, żeby nie zabrzmieć na nadmiernie zaniepokojoną, jednak nie sposób ukryć napięcia, którym podszyte jest jej wołanie. Nie widziała Gabe’a już od czterdziestu ośmiu godzin, od tajemniczej ucieczki sprzed dwóch dni, i doszła do wniosku, że jeśli ktokolwiek będzie wiedział, co się tutaj dzieje, to właśnie on. Przysadzisty mężczyzna zawsze był blisko Gubernatora jako jego zausznik, pies obronny, który całkowicie poświęcił własną osobowość, aby jak najlepiej służyć temu trzymającemu miasteczko w żelaznym uścisku tyranowi.
– Co? – Gabe podnosi głowę i rozgląda się na poły spłoszony, na poły poirytowany; słyszy czyjeś kroki, ale nie potrafi określić, skąd dochodzą. Obraca się i duka: – Co… co jest?
– Gabe, co się dzieje? – pyta zdyszana Lilly, żądając wyjaśnień. Opanowuje drżenie i usiłuje uspokoić chcące wyskoczyć z jej piersi serce. – Gdzie, do cholery, jest Gubernator?
– Nie mogę teraz rozmawiać – mówi Gabe, ciągnąc za sobą po chodniku pojemniki.
– Czekaj! Gabe! Zaczekaj chwilę. – Lilly dogania go i łapie za muskularne ramię. – Po prostu mi powiedz, o co tutaj chodzi!
Gabe staje, ogląda się na boki i ocenia, czy ktoś może ich usłyszeć, ale ulica jest pusta.
– O nic nie chodzi, Lilly – szepcze. – Zajmij się, kurwa, swoimi sprawami.
– Daj spokój. – Ona również zaczyna się nerwowo rozglądać. – Chcę tylko wiedzieć, czy… czy on tutaj jest? Czy jest w Woodbury?
Gabe z pomrukiem odstawia pojemniki na chodnik. Przejeżdża palcami po ostrzyżonych na zapałkę blond włosach, na jego głowie perlą się kropelki potu. Lilly zwraca jednak uwagę na coś niepokojącego, czego nigdy u tego bysiora nie zauważyła – drżą mu ręce. Mężczyzna spluwa na ziemię.
– Dobra, słuchaj… powiedz im… – Milknie, przełyka ślinę i spuszcza głowę. – Sam nie wiem… powiedz, że wszystko jest okej, Gubernator też, nie ma się o co martwić.
– Skoro nie ma się o co martwić, to gdzie on, do kurwy nędzy, jest?
– No… tutaj. Ma… sporo na głowie.
– Że niby co?
– Cholera, mówiłem, żebyś się, kurwa, zajęła swoimi sprawami! – wybucha niespodziewanie, tracąc cierpliwość, a jego ponury głos dochodzi do najdalszych ulic i kamienic. Gabe bierze głęboki oddech i dodaje już spokojniej: – Słuchaj, muszę lecieć. Gubernator czeka na tę wodę.
– Daj mi jeszcze chwilę. – Lilly podchodzi bliżej i spogląda mu prosto w oczy. – Jeśli wiesz, co się tutaj dzieje, powiedz mi… bo to miasto rozchodzi się w szwach. Ludzie wymyślają różne pierdoły, strażnicy przestali przychodzić na swoje warty na murze – mówi i nagle coś w niej pęka, opuszcza ją cały strach i wątpliwości, które zostają zastąpione przez chłodną kalkulację. Przewierca Gabe’a nieustępliwym spojrzeniem. – Spójrz na mnie.
– Co?
– Popatrz na mnie, Gabe.
Mężczyzna mruży swoje szare oczy, wyraźnie rozgniewany.
– Jaki ty masz, kurwa, problem, paniusiu? Myślisz, że możesz tak do mnie mówić?
– Martwię się o to miasto, Gabe. – Lilly nie ustępuje, praktycznie styka się nosem z tym podenerwowanym, prychającym byczkiem. – Słuchaj, co do ciebie mówię. To miasto musi funkcjonować. Rozumiesz? A teraz powiedz mi, co się dzieje. Skoro to nic strasznego, to przecież nie powinieneś tego przede mną ukrywać.
– Cholera, Lilly…
– Powiedz mi, Gabe – nie rezygnuje. – Jeśli macie jakiś problem, lepiej mieć mnie po swojej stronie, mogę pomóc. Zapytaj Gubernatora. Jestem po jego stronie. Potrzebuję go na murze, musi przywołać ludzi do porządku.
Z krępego mężczyzny w golfie uchodzi powietrze. Spuszcza głowę. Kiedy się odzywa, jego głos jest cienki i piskliwy, jakby zdawał sobie sprawę, że przegrał bitwę; mały chłopiec, którego skarcono za złe zachowanie.
– Jeśli ci pokażę, co się dzieje… musisz obiecać, że będziesz trzymała język za zębami.
Lilly nie odpowiada, tylko przygląda mu się, próbując zgadnąć, jak bardzo zła jest ich sytuacja.