Przeczytajcie fragment powieści historyczno-kryminalnej pt. Zew nocnego ptaka. Autorem książki jest Robert McCammon. Pozycja jest już w sprzedaży.
Przekazał towarzyszowi lejce, co w ciągu kilku ostatnich godzin czynił zresztą wielokrotnie, po czym zaczął rozcierać zdrętwiałe dłonie.
Pociągła, zwieńczona podłużnym podbródkiem twarz młodszego mężczyzny miała najwyraźniej więcej do czynienia z blaskiem świec niż z promieniami słońca. Był on wprawdzie chudy, lecz nie chuchrowaty i nawet dość muskularny, niczym twarde pnącze winorośli. Miał na sobie buty o kwadratowych noskach, białe pończochy, oliwkowe bryczesy, niewyszukaną, białą lnianą koszulę oraz kusą, obcisłą brązową kurtkę z wełnianej tkaniny o skośnym splocie. Kolana bryczesów i łokcie kurtki zaliczyły przynajmniej tyle łat, ile ubrania starszego pasażera. Ciemnobrązowa wełniana czapka na głowie młodzieńca skrywała delikatne czarne włosy, które trzeba było niedawno krótko przystrzyc ze względu na plagę wszy panującą w Charles Town. Wszystkie części jego ciała – nos, podbródek, kości policzkowe, łokcie i kolana – uderzały ostrymi kątami. Szare oczy z ciemnoniebieskimi plamkami przywodziły na myśl barwę dymu o zmierzchu. Nie poganiał koni ani nie uderzał ich lejcami, pilnując jedynie, by zmierzały we właściwym kierunku. Jednym słowem można by go określić mianem stoika. W istocie cenił stoicyzm, gdyż zdążył już doświadczyć w swym życiu trudów, które być może zmogłyby kogoś, kto nie darzyłby stoicyzmu podobnym szacunkiem.
Starszy mężczyzna nadal rozcierał dłonie, dumając, że jeśli przyjdzie mu przeżyć tę katorgę i dożyć lat pięćdziesięciu sześciu, wówczas w podzięce Bogu powinien zrezygnować ze swej profesji i zostać dobrym samarytaninem. Nie dla niego wędrówka po takich pustkowiach. Uważał się za osobnika obdarzonego niepoślednim gustem, wręcz wyrafinowanego; mieszczanina, który nie nadawał się do przemierzania tutejszej głuszy. Cenił schludne zabudowania z cegieł, pomalowane ogrodzenia, rozkoszną symetrię równo przystrzyżonych żywopłotów i pokrzepiającą regularność, z jaką zapalano uliczne latarnie. Był człowiekiem cywilizowanym. Teraz zaś deszczówka spływała mu po szyi i chlupotała w butach, wokół robiło się ciemno, a on miał wśród bagaży jedynie zardzewiałą szablę, która musiała im obu wystarczyć dla ewentualnej ochrony mienia i skalpów. Na krańcu tego błotnistego szlaku znajdowało się miasteczko Fount Royal, lecz marna to była pociecha, gdyż czekało go tam dość niewdzięczne zadanie.
Nagle jednak spłynęła na nich łaska! Deszcz zelżał, a odgłosy grzmotów dochodziły obecnie z oddali. Stwierdził, że burza przeniosła się nad ocean, który prześwitywał na horyzoncie za sporadycznymi polanami niczym spieniona szara równina. Nadal jednak siekła ich twarze irytująca mżawka. Zawieszone nad ziemią kłęby mgły spowiły konary drzew, otulając las fantasmagorycznym całunem. Wiatr ustał, a w powietrzu unosił się teraz gęsty zapach mokradeł.
– Wiosna w Karolinie – mruknął starszy mężczyzna, w którego lekko chrapliwym głosie dało się słyszeć melodyjny akcent, pielęgnowany przez wiele pokoleń przez dobrze wychowanych angielskich przodków. – A lato przyniesie ze sobą całe mnóstwo świeżych kwiatów na cmentarzu.
Młodzieniec nic na to nie odpowiedział, lecz w duchu zastanawiał się, czy nie przyjdzie im zginąć na tej drodze; czy nie przytrafi im się coś złego, wskutek czego znikną z powierzchni ziemi, podobnie jak przytrafiło się to niecałe dwa tygodnie wcześniej sędziemu Kingsbury’emu podczas bliźniaczej wyprawy. Jego wyobraźnię dodatkowo podsycała świadomość, że pobliskie bory roją się zarówno od barbarzyńskich Indian, jak i dzikich zwierząt wszelakiej maści. Nawet ze swoimi wszami i żniwem śmierci zebranym przez zarazę Charles Town jawiło się jako istny raj w porównaniu z tym ociekającym zielenią piekłem. Stwierdził, że założyciele Fount Royal musieli postradać zmysły, skoro postanowili zainwestować majątek i życie w takie tereny.
Ale zaledwie dwadzieścia lat wcześniej samo Charles Town było przecież odludziem, a przeistoczyło się w miasto ze świetnie prosperującym portem. Któż więc mógł przypuszczać, jaki los czeka Fount Royal? Mimo wszystko młodzieniec nie zapominał, że na każde Charles Town przypadały całe tuziny osad, które poniosły klęskę. Być może taki właśnie koniec stanie się udziałem i Fount Royal, jednak obecnie wioska ta stanowiła urzeczywistnienie marzeń, na które ktoś ciężko pracował, a problem, jaki się w niej pojawił, musi zostać rozwiązany tak, jak czyni się to z każdym problemem nawiedzającym cywilizowane społeczności. Wciąż jednak pozostawało pytanie: dlaczego sędzia Kingsbury, który zmierzał z Charles Town do Fount Royal tą samą – ba, jedyną – drogą, nie dotarł do celu podróży? Jego wiekowy towarzysz zaproponował wprawdzie kilka możliwych opcji – na przykład taką, że Kingsbury padł ofiarą Indian bądź rozbójników albo że zepsuł mu się wóz i dopadły go dzikie zwierzęta – ale choć odznaczał się nosem przywodzącym na myśl kufę psa myśliwskiego, to nie jego, a właśnie młodzieńca cechował instynkt godny tych właśnie stworzeń. Nawet nikły zapach jakiejś nierozwiązanej zagadki był dla niego na tyle silny, by skłonić go do rozważań w bladym świetle świecy jeszcze długo po tym, jak jego starszy towarzysz udawał się na spoczynek i zaczynał chrapać.
– Co to takiego?
Dłoń w szarej rękawiczce wyprostowała palec w kierunku rozciągającej się przed pojazdem mgły. Po chwili młodzieniec dostrzegł to, co wypatrzył jego kompan, a mianowicie szczyt dachu po prawej stronie drogi. Budynek majaczył ciemnozielonymi i czarniawymi barwami właściwymi otaczającemu go lasowi i być może był równie zdewastowany co napotkana przez nich wczesnym popołudniem faktoria, gdzie mieli nadzieję posilić się i dać odetchnąć koniom, a gdzie znaleźli jedynie stertę zwęglonych belek. Tutaj jednak powitał ich zaiste przyjemny widok: z dachu wyrastał kamienny komin, który powiewał sztandarem białego dymu. Kiedy mgła nieco się rozrzedziła, przed ich oczami zarysowały się toporne kontury drewnianej chaty.
– Schronienie! – powiedział ten starszy z radosną ulgą. – Opatrzność Boża czuwa nad nami, Matthew!
Budynek wyglądał na stosunkowo nowy, co wyjaśniało, dlaczego nie figurował na ich mapie. Im bardziej się doń zbliżali, tym silniej uderzał ich zapach świeżo porąbanych sosnowych belek. Matthew zauważył, być może dość niewdzięcznie, że konstruktor chaty nie należał ani do najbardziej wykwalifikowanych, ani do najstaranniejszych rzemieślników. Szczeliny w koślawych ścianach zalepiono bowiem szczodrymi garściami czerwonego szlamu. Ten sam szlam dominował także w strukturze komina, gdzie było go chyba więcej niż kamieni, w związku z czym ze szpar po bokach sączył się dym. Dach opadał z jednej strony na podobieństwo przekrzywionej czapki na głowie niechlujnego pijaka. Ścian nie zdobiła ani farba, ani żadne dekoracje, a małe, wąskie okna zabezpieczały zaimprowizowane okiennice z pospolitych desek. Za chatą wznosił się jeszcze bardziej siermiężny budynek, wyglądający na stodołę, przy którym stały w specjalnej zagrodzie trzy łękowate konie. W pobliżu znajdowała się również druga zagroda, gdzie w odrażającym gnoju dokazywało kilka rozchrząkanych świń. Paradował tu również czerwony kogut, za którym podążało stadko przemoczonych kur wraz z ubłoconymi kurczętami.
Przy słupku do przywiązywania koni wbito w ziemię palik z pomalowaną na zielono tablicą z sośniny, na której nabazgrano grubymi białymi literami napis: „Gospoda i Handel”.
– A więc jest tu i gospoda! – zauważył starszy mężczyzna, po czym odebrał Matthew lejce, jak gdyby mniemał, że pod jego przewodnictwem konie szybciej dotrą do owego słupka. – Wygląda zatem na to, że dziś wieczór przekąsimy jednak coś ciepłego!
Jeden z koni przy stodole zaczął cicho rżeć, a wtedy nagle otworzyły się okiennice i zamajaczyła za nimi jakaś niewyraźna twarz.
– Halo! – zawołał woźnica. – Potrzeba nam schro…
Okiennice zatrzasnęły się.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h