Zew nocnego ptaka - fragment
Rozdział pierwszy
Nadszedł wreszcie moment, kiedy dwaj wędrowcy uświadomili sobie, że wkrótce zapadnie zmrok, w związku z czym wypadało poszukać jakiegoś schronienia. Był to wprawdzie radosny dzień dla żab i łysek, lecz ludzie odbierali szare, nisko zawieszone chmury oraz zimny deszcz niemal jako okowy ściskające duszę. Zgodnie z tradycją i prognozami maj powinien być miesiącem łagodnym, a nawet wesołym, ale w tym roku przypominał on raczej ponurego skąpca, który gasi świece w kościołach. Spomiędzy grubych gałęzi przeplatających się co najmniej dziesięć metrów nad drogą lały się istne wodospady. Liście pradawnych dębów i wiązów oraz igły wysokich sosen były prędzej hebanowe niż zielone, a olbrzymie pnie porastał na podobieństwo brody mech w towarzystwie brązowych narośli grzybów, wielkich jak pięść kowala. Stwierdzenie, że pod tą gęstwiną rozciąga się prawdziwa droga, zakrawało na przesadę, w istocie bowiem mowa tu była o błotnistym kanale, który wyłaniał się z mgły i zaraz w niej niknął. – Dalej, dalej – powiedział furman pod adresem pary strudzonych szkap, które parły na południe, buchając parą z pysków, a których chude ciała dygotały w zapamiętałych zmaganiach z drewnianymi kołami wozu grzęznącymi w brei. Na podorędziu miał skromny, choć groźnie wyglądający bat, nie posługiwał się nim jednak, gdyż konie – udostępnione mu wraz z wozem przez komunalną stajnię z Charles Town – i tak robiły, co mogły. Pod przemoczoną plandeką z brązowej juty budy wozu, za deską z surowej sośniny, która od czasu do czasu częstowała tylne części ciała pasażerów drzazgami, znajdowały się dwa niedopasowane kufry, torba podróżna oraz pudło na peruki. Wszystkie cztery elementy bagażu znaczyły rysy i żłobienia, wskazujące na całe lata doświadczeń z niewybrednymi środkami transportu. Pod niebem rozległ się grzmot, tymczasem konie ledwie unosiły kopyta nad błotem. – No dalej – zachęcił je furman, choć bez cienia entuzjazmu w głosie. Od niechcenia potrząsnął lejcami dłońmi w szarych płóciennych rękawiczkach, po czym znów zamilkł, podczas gdy z zawiniętych brzegów upstrzonego błotem, czarnego trójgraniastego kapelusza skapywały mu krople deszczu, za sprawą których jego kruczoczarny płaszcz z kastoru stawał się jeszcze cięższy. – Może ja poprowadzę? Furman rzucił okiem na towarzysza niedoli, który proponował, że przejmie lejce. Żadną miarą nie można by uznać tych dwóch za bliźniaków. Woźnica miał lat pięćdziesiąt pięć, a pasażer – niewiele ponad dwadzieścia. Starszy mężczyzna odznaczał się grubymi kośćmi i rumianą twarzą o masywnej żuchwie oraz gęstymi, wręcz szczeciniastymi brwiami górującymi groźnie niczym wały obronne nad głęboko osadzonymi jasnoniebieskimi oczami, które jawiły się równie sympatycznymi co świeżo załadowane lufy armatnie. Jego nos był słusznych rozmiarów, jak przyznałby chyba tylko wyjątkowo uprzejmy Anglik, podczas gdy bezpośredni Holender dopatrzyłby się w nim raczej świadectwa pokrewieństwa z psem myśliwskim. Podbródek również charakteryzowała solidna budowa – przypominał on kanciasty szaniec przepołowiony tak głębokim rowkiem, że mogłaby się w nim chyba pomieścić niewielka kula do muszkietu. Zazwyczaj mężczyzna ten paradował z twarzą gładko ogoloną za sprawą skrupulatnie aplikowanych pociągnięć brzytwy, lecz tego dnia zagościł już na niej siwawy zarost. – Tak – odparł. – Dziękuję.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj