Przeczytajcie fragment powieści historyczno-kryminalnej pt. Zew nocnego ptaka. Autorem książki jest Robert McCammon. Pozycja jest już w sprzedaży.
– …nienia – dokończył, po czym, gdy konie zbliżały się już do słupka, dodał: – Hola! Proszę zaczekać! – Nie spuszczał przy tym z oczu okiennic. – To niezbyt gościnne zachowanie jak na właściciela gospody. Ale cóż, skoro już tu jesteśmy, to się tu zatrzymamy. Racja, Matthew?
– Racja – odparł młodzieniec, choć bez szczególnego przekonania.
Jego współpasażer zszedł z wozu i natychmiast ugrzązł w błocie po same kostki. Kiedy przywiązywał lejce do słupka, Matthew również opuścił pojazd. Choć błoto skróciło go o dobre pięć centymetrów, i tak górował nad starszym kompanem, mierzył bowiem metr siedemdziesiąt osiem, podczas gdy tamten, przy metrze siedemdziesiąt, odznaczał się bardziej pospolitym wzrostem.
Z głębi chaty dobiegł odgłos odsuwanego rygla i jej drzwi otworzyły się z iście teatralnym impetem.
– Dzień dobry, dzień dobry! – odezwał się mężczyzna, który stanął w progu.
Ubrany był w poplamioną kurtkę z koźlej skóry, brązową koszulę, bryczesy w szare paski oraz jaskrawożółte pończochy wyzierające z butów do połowy łydki. Uśmiechał się szeroko, obnażając kołkowate zęby, a twarz miał okrąglutką niczym orzech.
– Wejdźcie no i ogrzejcie się! – zachęcił podróżnych.
– Nie jestem pewien, czy ten dzień jest taki dobry, ale niewątpliwie przyda nam się ciepło – odparł starszy z przybyłych, po czym wszedł wraz z Matthew po dwóch stopniach prowadzących na
ganek.
Oberżysta cofnął się i przytrzymał im drzwi. Jeszcze zanim się doń zbliżyli, pożałowali, że woń sośniny nie jest dość intensywna, by zneutralizować okropny odór bijący od jego niedomytego ciała i brudnych ubrań.
– Dziewko! – krzyknął właściciel zajazdu w głąb chaty akurat wtedy, gdy lewe ucho Matthew znalazło się w polu rażenia jego głosu, tak donośnego, że mógłby chyba roztapiać stal. – Dorzuć polano do ognia i to migiem!
Kiedy za gośćmi zamknęły się drzwi, znaleźli się w mroku. Było tu tak ciemno, że widzieli tylko pomarańczowe płomienie, które niespokojnie migotały na palenisku. Dym nie wydostawał się wyłącznie przez komin – spore jego kłęby trafiały do izby, gdzie zalegały nad podłogą tłustymi szarymi warstwami. Matthew odniósł wrażenie, że wokół nich poruszają się jakieś niesprecyzowane kształty, lecz dym sprawił, że oczy zaszły mu mgłą. Nagle poczuł na plecach dotknięcie sękatej dłoni.
– No dalejże, dalej! – poganiał ich oberżysta. – Ogrzejcie się!
Goście poczłapali w stronę paleniska i Matthew nadział się przy tej okazji na kant stołu. Ktoś odezwał się znienacka stłumionym głosem, ktoś inny wybuchnął śmiechem, który przerodził się w ostry kaszel.
– A niech was! Trochę kultury! – zarządził gospodarz. – Są wśród nas dżentelmeni!
Starszy z przybyłych sam musiał kilkakrotnie kaszlnąć, by oczyścić płuca z gryzącego dymu, od którego aż piekły go oczy. Zatrzymał się przy krawędzi paleniska i ściągnął mokre rękawiczki.
– Cały dzień jesteśmy w drodze – oznajmił. – Jedziemy z Charles Town. Myśleliśmy już, że zanim zdążymy ujrzeć białe twarze, natkniemy się na czerwone.
– Tak, proszę pana. Aż roi się tu od tych czerwonych czortów. Ale widuje się ich tylko wtedy, kiedy sami tego zechcą. Jestem Will Shawcombe, a to tutaj to moja oberża i faktoria zarazem.
Starszy gość zorientował się mimo ciemności, że wyciągnięto do niego dłoń na powitanie. Ujął ją i stwierdził, że jest równie szorstka co kwakierskie siodło.
– Nazywam się Isaac Woodward – odparł. – A to Matthew Corbett – dodał, kiwając głową w stronę swojego towarzysza, który rozcierał sobie akurat palce.
– Mówi pan, żeście z Charles Town? – spytał Shawcombe, nadal twardo ściskając rękę przybysza. – No i jak się tam sprawy mają?
– Da się żyć – odrzekł Woodward, po czym wyrwał dłoń z uścisku gospodarza i zaczął się mimowolnie zastanawiać, jak długo będzie ją musiał szorować, żeby pozbyć się tego smrodu. – Choć przez kilka ostatnich tygodni mieliśmy częste zmiany klimatu. Raz jest zimno, raz gorąco, a coś takiego potrafi wystawić człowieka na nie lada próbę.
– No, a tutaj nie chce przestać padać. Jednego ranka aż z człowieka paruje, a następnego przychodzi mu się trząść z zimna.
– To pewnikiem koniec świata – wtrącił ktoś stłumionym głosem. – To nienormalne, żeby o tej porze roku opatulać się kocami. Diabeł leje swoją starą i tyle.
– Cicho tam! – skarcił go Shawcombe, zerkając na niego drobnymi ciemnymi oczami. – Guzik tam wiesz!
– Czytam Biblię, to i znam Słowo Boże! Nadszedł koniec czasu i wszelakich nieczystych rzeczy!
– Jeśli nie przestaniesz, to ci przygrzmocę! – zagroził Shawcombe, którego twarz przeistoczyła się w świetle migoczących pomarańczowych płomieni w maskę ledwie hamowanej furii.
Woodward zauważył przy tej okazji, że oberżysta jest przysadzistym osobnikiem, który miał może nie więcej niż metr siedemdziesiąt, ale za to odznaczał się silnymi, rozłożystymi ramionami i wielką niczym beczka piwa klatką piersiową. Miał niesforną szopę brązowych włosów przyprószonych siwizną oraz krótką szpakowatą brodę i wyglądał na człowieka, z którym lepiej nie zadzierać. Na podstawie jego szorstkiego akcentu właściwego Anglikom z niższych sfer wywnioskował, że jeszcze nie tak dawno temu można go było zapewne spotkać w jakimś porcie nad Tamizą.
Woodward, podobnie jak Matthew, spojrzał teraz w stronę czytelnika Biblii i mimo wirujących kłębów dymu udało mu się tam dojrzeć zgarbioną postać o białej brodzie, która siedziała przy jednym z prymitywnych stołów porozstawianych po izbie. W oczach starca zalśnił akurat pomarańczowy blask płomieni, w związku z czym zamigotały one niczym rozżarzone węgielki.
– Jeśli znowu żłopałeś rum, to dobiorę ci się do skóry – zagroził mu Shawcombe.
Starzec otworzył usta, zamierzając coś na to odpowiedzieć, lecz z racji wieku był najwyraźniej na tyle rozważny, by w porę ugryźć się w język. Kiedy Woodward ponownie spojrzał na oberżystę, ten, nieco zmieszany, już tylko się uśmiechał. Jego gniew nie trwał długo.
– To mój wuj Abner – szepnął konspiracyjnym tonem. – Ma nierówno pod sufitem.
Z mroku wyłoniła się teraz inna postać, która przecisnęła się między Woodwardem i Matthew i podążyła w stronę sporego paleniska obramowanego czarnymi od sadzy kamieniami. Osoba ta była szczupła i drobna, miała nieco ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, miała na sobie luźną, połataną wełnianą sukienkę barwy mchu, a jej twarz okalały długie ciemnobrązowe włosy. Kiedy rzucała w ogień kilka sosnowych polan oraz całe naręcze szyszek i igieł, Matthew stwierdził, że ma przed sobą profil bladej dziewczyny o podłużnym podbródku. Twarz przesłaniały jej jednak rozczochrane kosmyki. Nie zwracała na niego uwagi i szybko odeszła od paleniska, pozwalając, by ponownie pochłonęły ją ciemności.
– Maude! Czego się nie ruszasz? Nalejże tym panom rumu! – Shawcombe skierował to polecenie do drugiej z obecnych w izbie kobiet, która siedziała obok starca.
Na surowych deskach podłogi zaskrzypiało odsuwane krzesło, następnie rozległo się kaszlnięcie, po nim kolejne, które zwieńczył gwałtowny wdech, a wtedy Maude – chuderlawa zjawa o białych włosach i odzieniu wyglądającym na kilka pozszywanych ze sobą jutowych worków – powlokła się przez izbę, mamrocząc pod nosem, i zniknęła w drzwiach za paleniskiem.
– Chryste, zbaw nasze tyłki! – skomentował jej żałosny pochód Shawcombe. – Można by pomyśleć, że nigdy dotąd nie widzieliśmy tu człowieka, któremu trzeba jadła i napoju! Nie słyszałaś, że prowadzimy tu oberżę? – Ponownie się jednak uspokoił i spojrzał z nadzieją na Woodwarda. – Zostaną u nas panowie na noc, prawda? Jest tu całkiem wygodny pokój, za który policzymy wam tylko kilka pensów, a w nim łóżko z miękkim materacem, który pozwoli odpocząć waszym plecom po tej długiej podróży.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h