Nowe wydanie komiksu 300 autorstwa Franka Millera i Lynn Varley jest dobrą okazją, by po latach – wszak od premiery filmu minęła już niemal równo dekada – podjąć się próby ponownego spojrzenia na 300 w reżyserii Zacka Snydera.
Oba dzieła w swoim czasie i w swych kategoriach osiągnęły niewątpliwy sukces. Komiks otrzymał nagrody Eisnera i Harveya, natomiast ekranizacja, chociaż nie została doceniona przez najbardziej prestiżowe gremia przyznające filmowe nagrody, stanowiła niewątpliwe wydarzenie i razem z nieco wcześniejszym Sin City (oczywiście też na podstawie historii Millera) wyznaczyła nową ścieżkę w ekranizacjach komiksów, szczególnie niesuperbohaterskich.
Porównanie filmu i komiksu wypadałoby przeprowadzić na dwóch płaszczyznach: fabularnej i wizualnej – to właśnie te dwie warstwy odciskają największe piętno na czytelniku dzieła Millera. I na tych dwóch aspektach skoncentruję się poniżej; przy zastrzeżeniu, że obie te płaszczyzny w pewien sposób się przenikają i w wielu aspektach są nie do rozróżnienia – Snyder i spółka pełnymi garściami czerpali z wizji zaprezentowanej w komiksie
Zajmijmy się wpierw warstwą fabularną. Komiksowe 300 to bardzo skondensowana, można by wręcz powiedzieć – nomen omen – lakoniczna opowieść o bohaterstwie, poświęceniu, męstwie i wierności własnym przekonaniom. Przymiotniki te można by mnożyć, bo na niecałych 100 stronach Millerowi za pomocą rysunków i odrobiny tekstu udało się utkać świetną, epicką wręcz opowieść o dzielnych Spartiatach odbierających wielotysięczną armię najeźdźców.
Siłą rzeczy, choć historia jest niezwykle nośna i pełna emocji, warstwy fabularnej jest jednak za mało na pełnometrażowy film. Twórcy ekranizacji stanęli więc przed trudnym zadaniem polegającym na wpleceniu dodatkowych scen i wątków do pierwotnej opowieści. Można było to osiągnąć na dwa sposoby: dodając elementy nieobecne pierwotnie w komiksie albo też rozwijając i ekstrapolując obecne w nich motywy. Wykorzystano oba te podejścia.
Z punktu widzenia czytelnika komiksu znacznie bardziej irytujące jest pierwsze z tych rozwiązań. W filmie Snydera przede wszystkim pojawia się jeden nieobecny u Millera wątek, czyli wydarzenia w samej Sparcie po wymarszu Leonidasa i wydarzeniach związanych z jego żoną, królową Gorgo.
W komiksie grana przez Lenę Headey niewiasta pojawia się bodajże na jednej planszy, stanowiąc niejako dodatek mający za zadanie jedynie podkreślić charakter i naturę misji, jakiej podejmuje się król Sparty. Tymczasem w filmie awansuje ona do roli może nie równorzędnej, ale fabularnie istotnej – co widoczne jest już od samego początku i w scenie z przybyciem perskiego posła. Z jednej strony interesujące jest zobaczyć damską wersję prawdziwego Spartiaty, walczącą o swoje przekonania i zdolną do wielkich poświęceń, by to osiągnąć. Z drugiej jednak wątek ten jest bardzo na siłę wiązany z wydarzeniami w Gorących Wrotach; bez niego historia miałaby taką samą wymowę, bo wydaje się, że większe znaczenie w świecie starożytnej Grecji miała płomienna przemowa Dilosa powracającego z miejsca bitwy niż wszelkie próby dzielnej królowej próbującej wpłynąć na świat mężczyzn.
Należy jeszcze wspomnieć, że w wątku tym pojawia się postać Therona, wręcz archetypicznego zdrajcy i człowieka podłego, który swoją przewidywalnością bardziej nuży, niż wnosi coś do opowieści. Natomiast z dodanych scen nieobecnych w komiksie chyba najlepsze wrażenie robi wizyta oddziału Leonidasa w wiosce najechanej przez Persów. Pewnie, jest to dość przerysowane (co nie jest w obu porównywanych tu dziełach?), ale jednocześnie dobrze wpasowuje się w klimat – a samo drzewo obwieszone trupami bez wątpienia zapada w pamięć.
O wiele lepiej wypada drugi sposób rozszerzania opowieści Millera. Przede wszystkim dotyczy to scen batalistycznych. Zostały one poprowadzone zgodnie z nieśmiertelną zasadą więcej-szybciej-lepiej. Przy czym nie jest to żaden zarzut, bo kino akcji rządzi się swoimi prawami, a pod tym względem medium komiksowe zawsze będzie bardziej statyczne od filmowego obrazu.
Stąd też w filmie mamy wiele widowiskowych scen, które nadają dodatkowej dynamiki komiksowym kadrom (aczkolwiek zastosowanie slow motion niejako nawiązuje do pierwowzoru). Sceny walki wyglądają bez wątpienia spektakularnie, nawet jeśli z czasem kolejni przeciwnicy (zmutowany olbrzym, nosorożec) wydają się zbędni i na dłuższą metę jednak nużący. Podobnie zresztą ma się rzecz z pokazaniem samej bitwy. Miller nie wdaje się w szczegóły, w kilku zdaniach nakreśla strategię i na tym się kończy. Tymczasem w filmie, po bardzo podobnych informacjach dotyczących planowanego przebiegu bitwy, dochodzi do serii scen zaburzających ten obraz. Cóż, wydaje się, że po prostu pokazano zbyt wiele, nawet jeśli w wielu miejscach inspirowano się enigmatycznymi kadrami Millera.
Co interesujące, mimo dość krótkiej kołdry Snyder i spółka zdecydowali się wyrzucić część scen z komiksu. Dotyczy to przede wszystkim początkowych plansz pokazujących marsz Spartiatów i podkreślających ich trudny, codzienny trening. Filmowi twórcy starali się to zrekompensować w kilku innych miejscach – także poprzez nadanie osobowości i większych ról niektórym postaciom (pokazanie relacji ojca i syna czy towarzyszy broni).
Pora skoncentrować się na warstwie wizualnej, która u Snydera wypada więcej niż dobrze. Bardzo wyraźne są inspiracje komiksem, przynajmniej pod dwoma aspektami. Przede wszystkim tam, gdzie było to możliwe, filmowi twórcy starali się przenieść ducha, a wręcz same kadry na ekran. Widać to już chociażby w początkowych scenach (przy okazji warto zauważyć, że film ma bardziej chronologiczną strukturę niż komiks) podczas opowieści o młodym Leonidasie walczącym z wilkiem: cień na ścianie jaskini jak żywo wyjęty jest z plansz 300. Podobnych przykładów jest wiele, ale ładną klamrą, o której warto wspomnieć, jest końcowy najazd na zwłoki Leonidasa i poległych Spartiatów. Układ ciał i sprzętu jest może nieco inny, ale wymowa sceny równie mocna.
Drugi aspekt, w tym kontekście niezwykle ważny, to kolorystyka obrazu. W komiksie świetną robotę wykonała Lynn Varley, z jednej strony nadała grafikom Millera stonowane, w większości bure lub przyćmione barwy, z drugiej świetnie podkreśliła jaskrawymi kolorami – przede wszystkimi czerwienią – kluczowe detale. I w podobnej kolorystyce utrzymany jest film, co obecnie już nie robi nadzwyczajnego wrażenia, ale dekadę temu zwracało się na ten aspekt uwagę.
Ostatnią kwestią dotykającą aspekty wizualne jest scenografia i kostiumy. Wydają się one – jak wiele elementów w filmie – mocno przerysowane i przesadzone, ale prawie wszystkie są żywcem wzięte z komiksu. Bogactwo i udziwnienie Persów robi piorunujące wrażenie wraz z ascetycznym stylem przybyszów ze Sparty, których jedynymi ozdobami są peleryny, tarcze, hełmy i broń. Ten element u Snydera wydaje się jeszcze bardziej widoczny niż u Millera, którego kreska mimo wszystko nie sprzyja uwypuklaniu detali.
Jak wiec ostatecznie wypada porównanie komiksowych i filmowych 300? Oba dzieła są interesujące, ale z perspektywy czasu komiks nadal się broni na każdej płaszczyźnie, a zestawiona z nim ekranizacja Snydera uwidacznia pewne niedostatki. Taka konfrontacja pokazuje, że dodanie wątków niekoniecznie było słusznym zabiegiem, ale z drugiej strony film jest bardziej widowiskowy, co u Millera – zając jego inne albumy, można założyć, że świadomie – nie jest istotne i wysunięte na pierwszy plan. Obie opowieści, w wielu elementach niemal identyczne, podkreślają jednakże te same wartości, nieco być może przebrzmiałe we współczesnym świecie.