39. Festiwal Filmowy w Gdyni – plaża, piękna pogoda, mewy śpiewające nad ranem i tłum ludzi przeciskający się do wejścia do kina. Czego chcieć więcej? A jednak atmosfera festiwalu, który znam chociażby z krakowskiego Offa, gdzieś ucieka. Wynika to prawdopodobnie z tego, że jeśli chcesz zobaczyć najważniejsze wydarzenia festiwalowe, to ograniczasz się do dwóch miejsc: Centrum Waterfront (w którym można było zobaczyć cały Konkurs Główny oraz sekcje Inne Spojrzenie) i Teatru Muzycznego, które są oddalone od siebie o jakieś 500 metrów. Niby przechodząc przez Park Rady Europy, który oddziela te dwa miejsca, możesz napotkać Mariana Dziędziela przesiadującego sobie przy stoliku w knajpce lub przywitać się z zabieganym dyrektorem artystycznym Michałem Oleszczykiem, jednak niespecjalnie czuć, że trwa jakiś festiwal – prędzej jest to uczucie towarzyszące wielkiej premierze kinowej, na którą czekali wszyscy. To chyba też wina słabej promocji festiwalu w samej Gdyni – na dzień przed rozpoczęciem imprezy na ulicach nie było widać żadnych plakatów czy bannerów, a w trakcie jej trwania zaledwie w promieniu kilkuset metrów od Multikina można było znaleźć festiwalowe reklamy.
[image-browser playlist="581753" suggest=""]
Widać więc, że Festiwal Filmowy w Gdyni to wydarzenie niekoniecznie zorganizowane dla mieszkańców miasta – gdy powiedziałem właścicielowi wynajmowanego przeze mnie mieszkania, że jestem tutaj na festiwalu, ten tylko odpowiedział, że czuł, iż to właśnie jakoś teraz miał się ów festiwal odbyć. Podobnie było z ludźmi w komunikacji miejskiej, którzy dopiero w trakcie rozmowy przypominali sobie, że rzeczywiście coś takiego jak FFG jest organizowane u nich w mieście. Festiwal Filmowy w Gdyni to z pewnością wydarzenie skierowane do miłośników kina (tych na pewno nie brakło) oraz szeroko pojętej branży – foyer Teatru Muzycznego wypełniały stanowiska przeróżnych stowarzyszeń powiązanych z festiwalami filmowymi i innymi organizacjami. Ponadto codziennie odbywały się spotkania branżowe, jak koktajl organizowany przez Szkołę Wajdy, Film Commision Poland i Gdyńską Szkołę Filmową czy Brunch Młodego Kina, na którym można było się spotkać z twórcami filmów, które znalazły się w Konkursie Młodego Kina. Spotkania m.in. ze Sławomirem Idziakiem, Antonym Rootem (szefem produkcji HBO Europe) czy Barbarą Hollender (autorką książki "Od Wajdy do Komasy") oraz konferencje prasowe odbywające się po pokazie filmów Konkursu Głównego wypełniały każdy dzień festiwalu i pozwalały poczuć, że to wydarzenie nie jest tylko zwykłym przeglądem, ale czymś, co pozwala na nowo zainteresować się polskim kinem, dowiedzieć się więcej o danej produkcji – bo jeśli chcesz porozmawiać ze Stuhrem czy Komasą, to wiesz, że możesz ich znaleźć właśnie tutaj.
Czytaj również: 39. Festiwal Filmowy w Gdyni: Oto zwycięzcy!
A jest o czym rozmawiać. Michał Oleszczyk wspominał kilkukrotnie, że do Konkursu Głównego niekoniecznie trzeba podchodzić jako do zestawu najlepszych polskich filmów. Dzieł było 13, więc znalazło się także miejsce dla filmów, które prawdopodobnie będzie można zobaczyć tylko w wybranych kinach studyjnych – mamy więc szeroko pojęte kino artystyczne w postaci filmu Grzegorza Królikiewicza "Sąsiady" czy dzieło Lecha Majewskiego "Onirica – Psie Pole", kino gatunkowe (bo w zestawie znalazł się kryminał, komedia i film wojenny) oraz wszystko to, co jest pomiędzy, łącznie z reżyserskimi debiutami. Do tego dochodzi sekcja Inne Spojrzenie, gdzie można było zobaczyć niekoniecznie to, co nie dostało się do głównego konkursu, ale po prostu to, co prezentuje inny styl lub wyróżnia się czymś konkretnym. Filmy z tej sekcji walczyły o nagrodę publiczności (wygrał obraz o bardzo przewrotnym tytule "Polskie gówno" Grzegorza Jankowskiego). Poza filmami konkursowymi można było brać udział w przeglądzie polskiego kina niezależnego oraz młodych twórców. A jeśli już ktoś miał dość tych wszystkich nowości, mógł sięgnąć po przedwojenne klasyki, filmy Barei, hity tegorocznych Nowych Horyzontów czy polskie horrory sprzed lat. Taki przekrój gatunkowy i historyczny tylko udowadnia, że 39. Festiwal Filmowy w Gdyni jest najważniejszym i największym festiwalem polskiego kina. Wydaje się, że do większej popularności brakuje większego nacechowania międzynarodowego, ale przecież nie o to chodzi w festiwalu polskich filmów. Dlatego też trzeba się postarać, by nasze kino było bardziej międzynarodowe – a to wychodzi całkiem nieźle.
Polskie kino, szczególnie to, które doceniane jest na festiwalach, może się wydawać bardzo hermetyczne. I na pewno tak też było w tym roku. Ani "Onirica", ani "Sąsiady" na pewno nie powalczą o widzów w Polsce, a co dopiero o tych za granicą. To dzieła, które powinny się znaleźć raczej w galerii niż w kinie, a i ja mogę szczerze powiedzieć, że film Królikowskiego jest najgorszą rzeczą, jaką widziałem kiedykolwiek. Przy okazji spytałem się reżysera, o co tak naprawdę w jego dziele chodziło, jednak nie potrafił mi tego wytłumaczyć… To znaczy potrafił, ale nie udało mu się mnie przekonać. Albo ja jestem zbyt głupi, by zrozumieć, albo rola kina kończy się dla mnie wtedy, gdy nie mogę uwierzyć, że to, co jest na ekranie, ma jakikolwiek sens. Podobnie ma się sprawa z "Kebabem i Horoskopem", który swoim humorem i bardzo specyficznym klimatem zyska zaledwie garstkę fanów. Na szczęście to, co miało się udać, udało się w stu procentach. Może i seans "Jezioraka", czyli jednego z niewielu prawdziwych kryminałów ostatnich lat, nie był nader przyjemny, ale pokazał, że da się zrobić u nas film gatunkowy, który wygląda i brzmi dobrze. Scenariuszowo prezentował poziom zerowy, jednak nadzieja na to, że twórcy będą się uczuć na swoich błędach, napawa mnie optymizmem. O filmach takich jak Pod Mocnym Aniołem Wojciecha Smarzowskiego, Hardkor Disko Krzysztofa Skoniecznego czy Jack Strong Pasikowskiego nie trzeba się specjalnie rozpisywać, bo to dzieła, których podróż po salach kinowych i festiwalach już się zakończyła, a ich meta w Gdyni jest tylko i wyłącznie przypomnieniem, że mieliśmy już w tym roku okazję obejrzeć parę dobrych filmów. Najważniejsze są jednak te dzieła, które mieliśmy okazję obejrzeć premierowo.
Zacznę od Miasta 44 Jana Komasy, bo w moim odczuciu to najważniejszy film tego festiwalu. Jego festiwalowa premiera odbyła się zaledwie z dziennym wyprzedzeniem dystrybucji kinowej, ale to pewnie dobrze, bo nie ma na co czekać – film jest gotowy podbić serca kinomanów. Oczekiwania wobec reżysera były na pewno duże, szczególnie że Sala Samobójców jest dziełem, które podzieliło widzów (ja zdecydowanie jestem w grupie, która debiutu Komasy nie znosi), a jednak trudno odmówić mu pierwszorzędnej realizacji. Tym razem zamiast zabrać się za problem z powietrza Komasa postanowił stworzyć pomnik powstańczy, nie popadając przy tym w martyrologię, nawet niespecjalnie stawiając na mit bohaterski, ale tworząc nowoczesny (w każdym tego słowa znaczeniu) obraz tragedii. Tragedii nie powstania, bo w filmie próżno szukać czegokolwiek o słuszność jego wybuchu, a tragedii młodych ludzi, którzy ginęli na każdym rogu ulicy. Z relacji na kinowych korytarzach wiem, że Miasto 44 podzieliło widzów, jednak ja byłem zachwycony, a i mam nadzieje, że każdy, kto zobaczy film, zrozumie, jak ciężką pracę wykonali twórcy (bo prezentuje się naprawdę świetnie) i że to jeden z tych obrazów, który ma szanse wynieść naszą kinematografię gdzieś wyżej – to najdroższa polska produkcja po "Quo Vadis" (gdzieś tam jeszcze pląta się "Bitwa Warszawska", ale na tę chwilę zapomnijmy o tym) i jeśli mają nadal powstawać filmy wysokobudżetowe, to producenci muszą wiedzieć, że warto w nie inwestować. A stanie się tak tylko wtedy, jeśli Miasto 44 odniesie sukces. Stąd moje zachwyty będę dzielić z każdym, bo Komasa już wkrótce może stać się ikoną polskiego kina.
Ale poza Miastem 44 na 39. Festiwalu w Gdyni mogliśmy obejrzeć jeszcze dwa świetne dzieła. Pierwsze z nich to Obywatel Jerzego Stuhra, drugie zaś - Bogowie Łukasza Palkowskiego. Film Stuhra, który powstawał przez ponad 4 lata (opóźnienie spowodowane chorobą reżysera), okazał się być czymś na wzór "Zezowatego szczęścia" Munka czy nawet Forresta Gumpa Zemeckisa. Główny bohater, Jan Bratek, ulega wypadkowi i będąc w śpiączce, wraca do swojej przeszłości, kiedy to z przypadku stawał na czele antypartyjnej opozycji. Nikt bohatera dobrze nie rozumie, jego życie udekorowane jest kolejnymi niepowodzeniami – zawodowymi, miłosnymi i tymi związanymi z marzeniami o podróżach. I tak ciągle, od śmierci Stalina po najnowsze afery związane z bankructwem biur podróży i znęcaniem się nad nauczycielem z toruńskiej szkoły. Taki przekrój czasowy powoduje, że trudno oceniać film pod względem zwykłego dramatu – to raczej zbiór sekwencji dotyczących najważniejszych wydarzeń z historii Polski. Na konferencji prasowej pojawiły się zarzuty, że traci przez swoją fragmentaryczność, padały stwierdzenia, że może byłoby lepiej, gdyby historia była bardziej ciągła i konsekwentna, jednak Jerzy Stuhr stwierdził, że chciał zrobić film o swoim pokoleniu, o tym, co dotyczy każdego, kto przeżył wydarzenia pokazane w filmie, więc byłby zły na samego siebie, gdyby którego z wydarzeń (np. relacji radiowej, że Karol Wojtyła został papieżem) nie umieścił w filmie. Obywatel to piękny hołd złożony przeszłości, która już nie wydaje się być tak okrutna, ale nadal pozostaje smutna i gotowa poddaniu się refleksji, a ponadto to wielki powrót Stuhra, który czuwał nad każdym aspektem powstawania obrazu, a towarzyszył mu syn, Maciej Stuhr, który zagrał w filmie młodszego Jana Bratka.
Czytaj również: 39. Festiwal Filmowy w Gdyni: Triumf filmu "Bogowie" w Młodej Gali
Jednak dziełem, które zachwyciło nie tylko mnie, bo pewnie większość osób na salach kinowych, byli Bogowie Łukasza Palkowskiego (reżysera niechlubnej "Wojny żeńsko-męskiej"). Na potwierdzenie tych słów wystarczy wspomnieć o tym, że film został nagrodzony na festiwalu Złotym Klakierem za najdłużej oklaskiwany obraz (6 minut i 17 sekund – dla porównania, na drugim miejscu znalazł się "Obywatel" z wynikiem 3 minuty i 18 sekund). Film Palkowskiego to historia walki o rewolucję w polskiej medycynie – oto na ekranie widzimy zmagania Zbigniewa Religi (w tej roli znakomity Tomasz Kot!), który stara się dokonać pierwszej udanej transplantacji serca. Bohater nie walczy oczywiście tylko z dyrekcją, strażnikami moralności oraz pacjentami, ale także z systemem, który blokuje niedawno co będącego w USA bohatera. Bogowie to przede wszystkim film uniwersalny (w przeciwieństwie do "Obywatela", którego seans powinien odbyć się po co najmniej podstawowym kursie historii PRL-u) i z fantastycznym bohaterem. Duża w tym zasługa samego pierwowzoru, jeszcze większa - wybornego scenariusza, który stawia na przeróżne tony: od wwiercania się w mroczne zakamarki duszy Religi-ateisty-alkoholika po świetny humor, który przewija się przez cały czas trwania filmu. Ale to, co robi ze swoim bohaterem Tomasz Kot, jest czymś naprawdę wybornym i dawno w kinie nie widzieliśmy tak bardzo interesującej i świetnie zagranej postaci! Wysoki, zgarbiony, z papierosem w ustach Kot próbuje pokazać całym sobą, kim był Zbigniew Religa. Bez osładzania, bez ugrzeczniania. Z pewnością dużo jest tu rzeczy, które z biografią słynnego kardiochirurga nie mają nic wspólnego, ale Palkowski w ogóle nie boi się sięgać po takie zagrywki – dużo w "Bogach" thrillera, filmu sensacyjnego czy komedii. To powoduje, że prawie dwugodzinny seans to czysta przyjemność i wulkan emocji. Nic więc dziwnego, że "Bogowie" zostali nagrodzeni Złotym Lwem, a fenomenalny Tomasz Kot otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora.
[image-browser playlist="581754" suggest=""]
Wydaje mi się, że po 39. Festiwalu Filmowym w Gdyni wszyscy są zadowoleni. Może i pojawiają się głosy, iż jakaś nagroda niezasłużona itd., jednak ostateczne wrażenie po gali zamknięcia zostaje takie, że wiele filmów zostało nagrodzonych. A jeśli tak, to znaczy, że każdy z nich się czymś wyróżniał. Srebrny Lew powędrował do Wojtka Smarzowskiego, główna rola kobieca, efekty specjalne i dźwięk (dwa bardzo istotne aspekty, szczególnie w kinie polskim, gdzie zawsze kuleją) to zdobycze Miasta 44. Wyróżnione zostało także Hardkor Disko za zdjęcia. I chyba też nikt nie powie, że w Gdyni nie zobaczył niczego ciekawego. Bo Konkurs Główny miał w sobie nie jeden wielki przebój, ale parę naprawdę świetnych filmów, których nie ma co się wstydzić. Obok tego mogliśmy podziwiać filmy młodych twórców, którzy wkrótce podbiją nasze serca, a i zawsze mogliśmy wrócić do tych starszych twórców i ich dzieł, które nasze serca już dawno zdobyły. Mogliśmy porozmawiać z twórcami, pogratulować lub powiedzieć, że się zawiedliśmy. I mogliśmy się wszyscy razem cieszyć z tego, że nasze filmy potrafią wzbudzać wielkie emocje i być przy tym czymś więcej niż kolejną głupią komedią. Ja czuję dumę i kibicuję tegorocznym hitom oraz ich twórcom, by poradzili sobie jak najlepiej. To spowoduje, że następnym będzie chciało się tworzyć, a producentom - wydawać kasę na kolejne produkcje. Bo przemysł filmowy jest niestety także biznesem, nieważne, jak bardzo chcielibyśmy o tym zapomnieć. Pójdźcie więc do kina na tegorocznych laureatów i przyczyńcie się do tego, byśmy za rok mogli czuć jeszcze większą dumę z naszego kina. A jeśli już dochodzę do takich wniosków, to wiem, że 39. Festiwal Filmowy w Gdyni mogę uznać za udany.
[image-browser playlist="581755" suggest=""]