Z adaptacjami filmowymi/serialowymi do niedawna było jak z kinowymi blockbusterami: były czymś, co zdarzało się rzadko. Co za tym idzie, premiera takiego dzieła była dość istotnym (i wyczekiwanym) wydarzeniem popkulturowym – głównie dla fanów adaptowanych marek, jednak globalny marketing w równej mierze docierał do odbiorców niezaznajomionych z materiałami źródłowymi. Ostateczne reakcje na tego typu przedsięwzięcia bywały różne. Nie da się jednak ukryć, że same projekty wiązały się z dużym zainteresowaniem. Obecnie trudno wskazać platformy streamingowe, stacje telewizyjne czy studia, które nie mają w ofercie przynajmniej jednej produkcji „adaptowanej”. Można porównać to do produkcji superbohaterskich (samych w sobie będących przecież adaptacjami) – pojawiają się często i gęsto, z kolei ich twórcy jak mantrę powtarzają wzniosłe deklaracje o uwielbieniu dla materiału źródłowego. Mówią o uszanowaniu jego spuścizny i obiecują fanom jak najlepszą rozrywkę. Gorzka prawda wygląda natomiast tak, że wizja adaptatorów od wizji i oczekiwań autorów czy fanów oryginału stoi często tak daleko, jak to tylko możliwe. Wypada zatem odpowiedzieć na pytanie: jaki jest (i czy w ogóle istnieje) mityczny „złoty środek” na zrobienie dobrej adaptacji?
fot. Prime Video

Adaptacje: szacunek to podstawa

Mimo nieraz drastycznie różnych wizji, jakie przyświecają twórcom, istotne jest przede wszystkim to, ile cech i elementów oryginału udało się przenieść do innego medium. Nie da się ukryć, że w ostatnich latach najwięcej powodów do radości na polu adaptacji mają fani gier komputerowych. Wymienić trzeba serialowego Fallouta, głośną i ciepło przyjętą adaptację The Last of Us przygotowaną przez HBO czy choćby Arcane i Castlevanię dostępne na platformie Netflix. Z kolei w samej branży gier nie sposób pominąć jednego z największych growych hitów 2023 r., czyli Dziedzictwa Hogwartu, bazującego na uniwersum Harry’ego Pottera. Dużo mniej szczęścia mają z kolei miłośnicy złożonych uniwersów książkowych, gdyż obok bardzo dobrze zrealizowanego Rodu smoka bazującego na twórczości George’a R.R. Martina, a także Silosu na motywach książek Hugh Howeya, dostali raczej chłodno przyjęte produkcje – takie jak Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy, Wiedźmin – i tytuły cieszące się umiarkowanym zainteresowaniem i sukcesem artystycznym, w tym Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy. W przypadku adaptowania konkretnego dzieła kultury na inne medium twórcom wypada wpierw zapoznać się z oryginałem oraz zrozumieć jego specyfikę: co go wyróżnia na tle innych, dlaczego jest tak, a nie inaczej odbierany. Bo Westeros Martina, Śródziemie Tolkiena, Kontynent z Sagi o Wiedźminie, Świat Czarodziejów J.K. Rowling, uniwersa League of Legends oraz The Last of Us są jedyne w swoim rodzaju. W kilku przypadkach twórcom udało się zrozumieć fenomen i niezwykłość światów oraz fabuł. Twórcy telewizyjnego The Last of Us pozostali wierni materiałowi źródłowemu. Niejednokrotnie przenosili sceny z gry na ekrany telewizorów w stosunku 1:1 (niebagatelne znaczenie ma też fakt, że jednym z showrunnerów projektu był scenarzysta i pomysłodawca oryginalnej gry – Neil Druckmann). Niemal identycznie sprawa wygląda z Rodem Smoka i Arcane. Z kolei programiści z Avalanche Software, mimo stworzenia całkowicie oryginalnej historii, dali wyraz swojej miłości Świata Czarodziejów. Podarowali miłośnikom uniwersum Rowling prawdopodobnie grę marzeń.
fot. materiały prasowe

Adaptacje – gdy szacunku brak...

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to właśnie Polacy przekonali się w ostatnich latach najdotkliwiej o tym, czym kończy się oddanie znanej i lubianej marki w ręce ludzi, którzy ani jej nie rozumieją, ani jej nie szanują. Nie dość, że wysokobudżetowa ekranizacja sagi Sapkowskiego przez dekady pozostawała upragnionym snem fanów fantasy nad Wisłą, to apetyty dodatkowo rozbudziła jeszcze trylogia gier komputerowych autorstwa CD Projekt RED. Gdy w połowie 2017 r. aktorska adaptacja z Henrym Cavillem w roli głównej została oficjalnie ogłoszona, fani Geralta z Rivii niemal oszaleli ze szczęścia. Jednak zapowiedzi to jedno. Ważna jest także weryfikacja rynkowa. Emocje po premierze pierwszego sezonu dalekie były od bardzo entuzjastycznych. Niemniej przyjęcie serialu rodziło nadzieję, że twórcy wyciągną wnioski z błędów. Niestety, mimo dalekosiężnych planów Lauren Schmidt Hissrich, zakładających siedem sezonów serialu, i wyrazów miłości do świata Sapkowskiego, dalsze losy serialu budzą skojarzenia z grecką tragedią niż z czymkolwiek związanym z Geraltem z Rivii. Drugi sezon, wedle wyliczeń jednego z widzów, zawierał jedynie 3% zgodności z materiałem źródłowym, a przedstawiona w nim historia bardziej przypominała amatorskie fan-fiction niż fabułę Krwi elfów. Od tego czasu serial stał się pasmem katastrof, które zapoczątkowały znamienne słowa jednego ze scenarzystów projektu. Beau DeMayo powiedział: „
Moja ogólna zasada jest taka, że MUSISZ być fanem. Bez żadnych wątpliwości. Pracowałem przy serialu Wiedźmin, gdzie niektórzy scenarzyści nie byli fanami lub wręcz otwarcie pokazywali, że nie lubią tych książek i gier. Nawet jawnie szydzili z materiału źródłowego. To przepis na katastrofę i stworzenie złej atmosfery. Fandom jako papierek lakmusowy weryfikuje ego i sprawia, że wszystkie zarwane noce są tego warte. Musisz szanować czyjąś pracę, zanim będziesz mógł sam coś dodać do tej spuścizny”.
Co ciekawe, showrunnerka nieszczególnie kwapiła się do zdementowania tych słów. Odniosła się do sprawy niemal dwa miesiące później:
„Nigdy nie kpiłam z książek. Te książki to całe moje źródło utrzymania. Mam świetne relacje z panem Sapkowskim, a pokoje scenarzystów to święte i bezpieczne przestrzenie wspierających się osób. Nie wierzcie we wszystko, co przeczytacie”.
A reakcja potrzebna była znacznie wcześniej, gdyż niecały tydzień po upublicznieniu słów scenarzysty opinię publiczną zelektryzowała wieść jeszcze większej wagi. Oto Henry Cavill miał pożegnać się z rolą Geralta po sezonie trzecim. Wokół tego faktu narosła cała fala spekulacji: wedle jednych Cavill jako zadeklarowany fan gier RED-ów i książek Sapkowskiego miał popaść w konflikt z producentami i koniec końców odejść. Wedle drugich w grę wchodzić miał domniemany powrót aktora do roli Supermana. Jeszcze inni twierdzili, że Cavilla wyrzucono za rzekome stwarzanie toksycznej atmosfery na planie.
fot. Netflix
Trudno gdybać, co kryje prawda. Najistotniejsze jednak jest to, że od tego czasu franczyza serialowego Wiedźmina runęła jak domek z kart, czego dowodem są: kompromitująca klęska spin-offu Rodowód krwi i fatalnie przyjęty przez widownię 3. sezon. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że ekipa produkcyjna w tzw. międzyczasie robiła wiele, by potwierdzić doniesienia o nieznajomości książek Sapkowskiego i zrazić do siebie widzów. Przypomnę tylko sławetne już słowa Tomasza Bagińskiego wręcz bezpośrednio obciążające „winą” za poziom uproszczeń w serialu Amerykanów tudzież młodzież z TikToka, czy też zachowanie jednego ze scenarzystów, który podczas dyskusji na portalu X blokował użytkowników... udowadniających mu rozminięcie się z materiałem źródłowym. Co za tym idzie, niegdysiejsza „netflixowa odpowiedź na Grę o Tron” spadła z piedestału i raczej nie ma już szans na odzyskanie względów fanów. Postawiona na Polconie 2016 r. przez Sapkowskiego teza, zgodnie z którą „gra narobiła mu mnóstwo smrodu i gówna”, ostatecznie jawi się niczym przepowiednia, która znalazła spełnienie – wszak to ogromna popularność gier na Zachodzie zwróciła uwagę włodarzy Netflixa na markę Wiedźmina. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku głośnego serialu Prime Video Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy. Mimo ogromnego budżetu przeznaczonego na produkcję i żarliwych słów showrunnerów deklarujących oddanie Tolkienowi, określających siebie wręcz jako jego „powierników”, interpretacja Drugiej Ery Śródziemia w wydaniu Amazona, delikatnie mówiąc, nie przypadła do gustu miłośnikom angielskiego pisarza. Nie licząc gigantycznego spadku oglądalności (ok. 37% widzów obejrzało serial do końca), narzekano m.in. na "tani" wygląd kostiumów i liczne przekłamania mitologii Tolkiena. Warto wspomnieć, że i w tym przypadku pozostał bagaż doświadczeń związany z kultową trylogią Władca Pierścieni Petera Jacksona. Przyczyn tego upatruje się w braku praw twórców do Silmarillionu i konieczności bazowania jedynie na dodatkach wchodzących w skład Powrotu Króla. Jednak usprawiedliwianie twórców byłoby krzywdzące choćby dla scenarzystów Rodu Smoka, de facto adaptujących materiał o bardzo podobnej strukturze (kroniki historycznej, a nie fabularyzowanej całości).
Źródło: materiały prasowe

Środek drugi: Współpraca ze „źródłem”

W adaptacjach, które się udały, można dostrzec pewien wzorzec. W większości powstawały albo we współpracy, albo wręcz pod nadzorem autorów materiału źródłowego. George R.R. Martin był współshowrunnerem Rodu Smoka, Todd Howard – oryginalny twórca gier Fallout – pracował przy telewizyjnej adaptacji w charakterze producenta wykonawczego, Riot Games odpowiada za Arcane, a warunkiem Eiichirō Ody, na podstawie którego Netflix mógł ruszyć z aktorską wersją One Piece, była ścisła współpraca z nim, dotycząca tak naprawdę każdego aspektu serialu. Z nieco starszych przykładów wymienić można także współpracę Dimitrija Głuchowskiego z twórcami znanej serii gier Metro 2033. Rzecz jasna, nie zawsze jest to możliwe: np. J.R.R. Tolkien zmarł 51 lat temu. Zostawił jednak po sobie mnóstwo źródeł, które ukazują jego stosunek do rzeczywistości (w tym także do pomysłów adaptowania jego dzieł). W swoich Listach dokładnie zaznaczył sposób odczytywania mitologii Śródziemia, sprzeciwiając się odnoszeniu tego świata do zjawisk rzeczywistych.
„Mit i baśń muszą, tak jak i cała sztuka, odzwierciedlać i zawierać rozcieńczone elementy moralnej i religijnej prawdy (lub błędu), ale nie w sposób bezpośredni, nie w znanej formie pierwotnego, „prawdziwego” świata. (...)”.
Słowa Lindsey Weber z Amazon Studios– „Wydawało się nam [producentom Pierścieni Władzy – przyp. red.] naturalne, że adaptacja dzieł Tolkiena powinna odzwierciedlać, jak naprawdę wygląda świat...” – są po prostu przeinaczeniem, a wręcz stoją w jawnej sprzeczności z faktyczną intencją autora. Co więcej, drastycznie różnią się one od postawy choćby Petera Jacksona, który od początku zaznaczał, że nie zależy mu na kreowaniu własnego przesłania w miejsce tego tolkienowskiego. Z kolei niektórzy twórcy dobrowolnie rezygnują ze współpracy z autorem, aczkolwiek postawę Andrzeja Sapkowskiego trudno rozgryźć, skoro raz twierdzi, że „nie lubi pracować zbyt długo i zbyt ciężko” i przez to odmówił współpracy ze scenarzystami Netflixa, a innym razem w wywiadzie przyznaje, że w istocie próbował przedstawiać im sugestie, jednakże jego słowa nie spotkały się z aprobatą włodarzy Netflixa.
fot. materiały prasowe

Środek trzeci: Zadowoleni fani gwarancją sukcesu

Najprostszą drogą do sukcesu jest jednak zatrudnienie ekipy, która odznacza się profesjonalizmem, zna uniwersum, nad którym pracuje – jego lore, uwarunkowania itp. – i potrafi w wiarygodny sposób oddać je na ekranie. Przykładowo: nad Hogwart’s Legacy nie pracowała J.K. Rowling. To projekt ludzi z Avalanche Software, którzy doskonale zrozumieli materiał. Przytaczana już seria Metro 2033 wprawdzie odwoływała się do książek Głuchowskiego, a on sam był zaangażowany w produkcję, jednak tylko jedna odsłona serii de facto adaptuje książkę. Ważne, by twórcy nie zamykali się na zdanie (oraz konstruktywną krytykę) fanów materiałów źródłowych i by zwracali baczniejszą uwagę na to, czy ich pomysły są zgodne z duchem oryginalnych historii. Jest mnóstwo dobrych adaptacji, które wprowadzają zmiany wręcz udoskonalające oryginał. Dobra interpretacja na inne medium przyciągnie przed ekrany nawet tych, którzy oryginału nie znają, zła nie zadowoli nikogo.

Fallout - easter eggi. Tak serial Amazona nawiązuje do gier

fot. Amazon
+38 więcej
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj