"The Master"
Paul Thomas Anderson jest z pewnością jednym z największych współczesnych reżyserów – swoim oryginalnym i bezkompromisowym językiem od dawna zachwyca widzów i krytyków. Film zaczął powstawać z odrzuconych scenariuszowych skrawków z „Aż poleje się krew”, biografii Johna Steinbecka i L. Rona Hubbarda, czyli założyciela kościoła scjentologów, oraz opowieści przyjaciół. Ostatecznie powstała historia Freddiego, weterana wojennego uzależnionego od seksu i alkoholu, który znajduje oparcie w liderze nowego ruchu religijnego. Żaden z mężczyzn nie zdaje sobie z początku sprawy, jak wielki będą mieć na siebie wpływ. „Mistrz” to nie tylko film o wchłanianiu do sekty, może i nawet w ogóle. To przede wszystkim film o dorastaniu, wchodzeniu w nowe życie i szukaniu jego sensu. To film o miłości, przyjaźni. I tak rozpisani są główni bohaterowie, którzy są dla siebie nawzajem ojcem i synem, mistrzem i uczniem; są także kochankami i przyjaciółmi – to niesamowicie złożona konstrukcja, która nie pozwala oderwać się od ekranu nawet na chwilę. Poza genialną reżyserią Andersona wyróżnić trzeba przede wszystkim dwóch bogów aktorstwa – Philipa Seymoura Hoffmana oraz Joaquina Phoenixa. To, co ta dwójka wyprawia w tym filmie, jest nie do opisania! To niesamowite starcie dwóch żywiołów – stonowanego Hoffmana i szalonego, nieprzewidywalnego Phoenixa – każdy z nich gra tu rolę życia. Zresztą zobaczcie filmik poniżej – następnej takiej sceny nie zobaczymy przez najbliższe 50 lat. [video-browser playlist="725395" suggest=""]"Inherent Vice"
Nie powinienem faworyzować jednego reżysera, ale P.T. Andersonowi się to po prostu należy. Niecały rok temu w kinach pojawiła się ekranizacja powieści Thomasa Pynchona pod tym samym tytułem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że powieści amerykańskiego pisarza są bardzo trudnym materiałem do przeniesienia na ekran, nawet jeśli „Wada ukryta” jest najlżejszym z jego dzieł. Okazuje się jednak, że Anderson wcale nie stara się ułatwić widzowi zrozumienia filmu – podobnie jak Pynchon, reżyser wrzuca przypadkowych bohaterów, gubiąc zarówno protagonistę (w tej roli Joaquin Phoenix), jak i samego widza. Wędrując po ulicach miast zachodniego wybrzeża lat 70. w oparach marihuany wraz z prywatnym detektywem Dokiem, szukamy zaginionej eksdziewczyny. W mgnieniu oka sprawa przybiera ogromnych rozmiarów (w książce, na poziomie rządowym), a Doc z głupotą połączoną z urokiem osobistym jakimś cudem wydostaje się z każdej sytuacji. Film ominął polskie kina, ale trafił na szczęście na nasz rynek na płytach DVD i Blu-ray. Można go też zobaczyć w tym roku na Festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. [video-browser playlist="725396" suggest=""]"The New World"
Kolejny wielki twórca, prędzej legenda niż persona, gdyż niewiele osób ma z nim styczność – nie zjawia się na premierach i festiwalach. Terrence Malick, bo o nim mowa, nie zjawił się także w Cannes, gdzie cztery lata temu zdobył Złotą Palmę. Jego specyficzny sposób kręcenia filmów, np. tylko przy naturalnym oświetleniu lub opierając się często o improwizację aktorów (Christian Bale do filmu „Knight of Cups” nie dostał w ogóle scenariusza), powoduje, że każdy jego film jest specyficznym przeżyciem. O ile jego poprzednie filmy, takie jak „Niebiańskie Dni” i „Cienka czerwona linia”, były jeszcze „fabułami”, to w ciągu ostatnich lat dzieła Malicka są prędzej filozoficznymi traktatami, balansującymi na granicy bełkotu i iluminacji. „Podróż do nowej ziemi”, czyli przeniesienie na ekran historii Johna Smitha i Pocahontas, należy z pewnością do tej drugiej grupy. To bardzo subtelny i piękny obraz miłości między przedstawicielami dwóch zupełnie różnych światów, a przy tym brutalna historia kolonizacji dziewiczej Ameryki. To pierwszy film, przy którym Malick współpracował wraz z Emanuelem Lubezkim, czyli najlepszym operatorem współczesnej kinematografii – dzięki ich kooperacji każdy film amerykańskiego reżysera jest obłędny pod względem wizualnym. Później Malick osiąga apogeum swojej twórczości przy „Drzewie życia”, by stworzyć kilka lat temu obrzydliwie piękne, choć bełkotliwe „To the Wonder”. W tym roku festiwal w Berlinie otwierał „Knight of Cups” z Christianem Bale'em i Natalie Portman w rolach głównych. [video-browser playlist="725398" suggest=""]"Vozvrashchenie"
Nim wszyscy zaczęli się zachwycać „Lewiatanem” Andrieja Zwiagincewa, najpierw była „Elena”, a jeszcze wcześniej „Powrót”. Swoim debiutem rosyjski reżyser porwał publiczność i jury festiwalu filmowego w Wenecji oraz zdobył masę nagród. Historia wycieczki nieobecnego przez 12 lat ojca wraz z dwójką synów napakowana jest symbolami i pięknymi obrazami, jednak przede wszystkim to sprawdzian dojrzałości, ojcostwa i męskości. Oderwana zupełnie od rosyjskiej rzeczywistości akcja dzieje się na wyspie, gdzie zetkną się trzy różne postawy – brutalnego ojca, ciekawego i ufnego syna oraz przeciwieństwo w postaci jego brata. Aktualnie o Zwiagincewie jest głośno właśnie przez osadzony w rosyjskiej polityce i obyczajowości film „Lewiatan”, co niekoniecznie pomaga reżyserowi, od którego teraz wręcz oczekuje się komentowania rzeczywistości. Zamiast tego warto obejrzeć „Powrót”, by przekonać się, że i bez politycznej otoczki można stworzyć w Rosji niezwykłe i przejmujące kino. [video-browser playlist="725400" suggest=""]"Enter the Void"
Jazda bez trzymanki! Trzeci pełnometrażowy film Gaspara Noego, twórcy głośnego i kontrowersyjnego „Nieodwracalne” oraz ostatnio pokazanego na festiwalu w Cannes „Love”. Film można opisać na wiele sposobów – jest to trip narkotykowy, tzw. out of body experience lub, według hinduskiej tradycji, podróż duszy aż do doświadczenia reinkarnacji. „Wkraczając w pustkę” jest specyficzne z wielu powodów - przede wszystkim to film prowadzony z perspektywy głównego bohatera: widzimy jego oczami, doświadczamy jego tripów narkotykowych, które wizualnie powalają. W momencie śmierci (to żaden spoiler) bohatera wędrujemy wraz z jego świadomością przez ulice Tokio, spoglądając na życie jego oraz jego bliskich. Miasto dzięki kolorom i nocnemu życiu jest bardzo wdzięcznym materiałem. Dzięki temu film jest jedną wielką feerią barw i dźwięków, choć z czasem może to drażnić widza – jest w filmie kilkuminutowa sekwencja, w której pojawiają się na ekranie tylko i wyłącznie kolory. Dialogów jest tu jak na lekarstwo, całość może spowodować epilepsję, ale nie sposób odmówić temu filmowi klimatu. Do obejrzenia z całkowicie czystym i trzeźwym umysłem. [video-browser playlist="725401" suggest=""]
Strony:
- 1 (current)
- 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj