Aleksiej Leonow, pierwszy człowiek w otwartej przestrzeni kosmicznej, opowiadał po latach w jednym z wywiadów, że w czasie swojego legendarnego spaceru na zewnątrz statku Woschod 2 przeraźliwie bał się oderwania od liny asekuracyjnej i bezpowrotnego lewitowania w próżni. Cóż – nie miał przy sobie George’a Clooneya. Wydaje się jednak, że podróżujący przez kosmiczną pustkę Leonow spotkałby na swej drodze Grega Berlantiego lub Marca Guggenheima, twórców robiącego niegdyś furorę Arrowverse. Nie da się bowiem ukryć, że obaj filmowcy oderwali się już nie tylko od liny łączącej ich z oczekiwaniami widzów, ale i w ogóle rzeczywistości jako takiej. Ze Starling City czy Central City do Burbank w Kalifornii, gdzie mieści się siedziba DC, wciąż i wciąż płynie ten sam komunikat: „mamy problem”. Cały sęk w tym, że sygnał zostaje w pierwszej kolejności przechwycony przez któregoś z amerykańskich nastolatków, który spogląda na statystyki oglądalności i pierwsze z brzegu recenzje z amerykańskich portali, zapewniając nadawców, że ów problem nie istnieje. Sytuacja jest tak absurdalna, że choć ostatnie zabiegi fabularne twórców Arrowverse mogłyby zostać umieszczone w podparyskim Sèvres jako wzorzec głupoty, w niezrozumiały sposób rozmnażają się one jak bakterie, a The Flash zaczyna już powoli przypominać brata bliźniaka Arrow. Jak wiemy od Alberta Camusa – bakcyl nigdy nie umiera. Zwłaszcza jeśli to bakcyl idiotyzmu. O tym, jak jest źle, niech zaświadczy poziom finałów tegorocznych sezonów Arrow, Flasha i dokooptowanej do tego uniwersum z natury rzeczy Supergirl. Na tym tle, o dziwo, relatywnie dobrze wypadł ostatni odcinek serialu Legends of Tomorrow – tu sprawa wygląda jednak tak, że jakość fabularna jest nieustannie przeciętna, więc od tej serii nie wymaga się żadnych scenariuszowych ochów i achów. Niektórzy z naszych czytelników podnoszą w komentarzach głosy, że nie ma co piętnować absurdu wymienionych wyżej seriali, skoro ich główną funkcją miałoby być bliżej nieokreślone „odmóżdżenie”. Problem polega na tym, że jest różnica między niewymagającą umysłowej pracy rozrywką a dokonywaniem zamachu na nasz mózg i robieniem z nas idiotów.
źródło: The CW
Twórcy Arrowverse (dodajmy do uniwersum także Supergirl, co – jak się wydaje – za chwilę będzie miało miejsce) taplają się w brodziku intelektualnym, a w swoich dziełach nieustannie korzystają z tego samego wzorca. Tak więc komiks jest tu tylko fasadą, za którą skrywa się prawdziwe przeznaczenie wszystkich przywołanych serii: kreowanie i powielanie przeżyć emocjonalnych amerykańskiej, zadowalającej się czymkolwiek młodzieży. Wraz z kolejnymi odcinkami we Flashu czy Arrow postępuje redukcja czasu antenowego na sceny akcji, a w ramach wątpliwej rekompensaty dostajemy nieustanne tyrady na temat życia, relacji w związku, miłości, traumy, przemijania itd. Co więcej, śmierć ekranowych bohaterów w żaden sposób już nie emocjonuje - to raczej groteskowe i kolokwialne „kopnięcie w kalendarz”, które ma de facto stanowić punkt wyjścia do tworzenia monologów i dialogów ocalałych o tym, jak im źle i co właśnie chciałby im przekazać zmarły przyjaciel. Nie dajmy się na to nabrać. Bądźmy jak Adaś Miauczyński ze swoim: „ja już w nic nie wierzę”. Nie zawsze było tak tragicznie. Znakomite pierwsze dwa sezony Arrow i otwierający Flasha doczekały się już jednak zdublowania w liczbie odcinków przez epizody kuriozalne fabularnie. To trochę tak, jakby to, co w Arrowverse dobre, znalazło swoje pokraczne odbicie w lustrze. Musimy uświadomić sobie, że w tym zwierciadle widzimy także nasze sentymenty i tęsknotę za lepszym dniem wczorajszym – prawdopodobnie dlatego decydujemy się tracić czas na superbohaterskie seriale, które do naszego życia praktycznie nic już nie wnoszą. Kinowe Uniwersum DC rozpycha się łokciami, podkradając z Arrowverse całą rzeszę postaci, a brak pomysłów twórców jest tak ewidentny, że w finale czwartej odsłony przygód Zielonej Strzały dostajemy właściwie powtórkę z odcinka emitowanego dwa tygodnie wcześniej. Sam serial w ostatnim sezonie powinien już raczej nazywać się Felicity i jej mama, gdyż wydaje się, że Stephen Amell na planie pojawia się wyłącznie z doskoku. W historii Szkarłatnego Sprintera pseudonaukowe nawiązania do teorii multiświatów i alternatywnych linii czasowych są tak zaawansowane, że widzowi bardzo trudno się połapać w tym, co dzieje się na ekranie. Rip Hunter i jego wesoła załoga z Waveridera na pewno stali się już legendami absurdu, jeśli chodzi o walkę ze swoim głównym przeciwnikiem. Prawdopodobnie najdalej posunęli się twórcy Supergirl, racząc widzów nogami Supermana. Wiara w to, że coś się odmieni, jest aż do bólu zwodnicza i naiwna. Znani teolodzy od zawsze bowiem przekonywali, że ta właśnie wiara musi iść w parze z rozumem. Niestety on podpowiada nam, że postępująca tendencja spadkowa w Arrowverse jest już tak rozpędzona, iż nie ma z tego procesu odwrotu.
Fot. CW
Biorąc pod uwagę dobro nas wszystkich, z fanami powieści graficznych na czele, musimy postawić sprawę jasno: Arrowverse powinno odejść. Nie dajcie się zwieść, że decyzja podjęta przez Szkarłatnego Sprintera w ostatniej scenie finałowego odcinka sezonu w jakiś magiczny sposób odmieni losy całego uniwersum. Przypomnijcie sobie, jak w karkołomnym uniesieniu ten czy inny Berlanti zarzynał komiksowe pierwowzory. Istnieje silna przesłanka, że z ewentualnego „Flashpoint Paradox” odpowiedzialni za Arrowverse pozostawią tylko „paradoks”, a fabularne głupotki może i doprowadzą do punktu krytycznego, ale w gotowaniu się naszego umysłu. Cały ten serialowy mikroświat przypomina już coraz częściej wyciśniętą do ostatniej kropli cytrynę, nad którą z tarką w ręku z uśmiechem stoi Guggenheim i raczy nas skórką. Wielu z nas na ten zabieg reaguje odruchem wymiotnym. Formuła tak skrojonych i zaserwowanych seriali o superbohaterach już dawno się wyczerpała pod względem jakościowym. Zostaje ilość czy raczej liczba – ludzi zgromadzonych przed telewizorami. Dzięki temu trwa rozbuchany do granic proces ogłupiania amerykańskiej (by być sprawiedliwym: i nie tylko) młodzieży karkołomnymi zabiegami fabularnymi. Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Znokautowane swoim własnym ciosem Arrowverse doprowadza publikę do rozdwojenia jaźni. Z jednej strony żyjemy w świecie, w którym dyktat superbohaterskich uniwersów zatacza coraz szersze kręgi oddziaływania, z drugiej zaś dzieło Guggenheima i spółki tworzy obraz herosów, których współczesna rzeczywistość nie potrzebuje na pewno. Widzowie popadają w swoistą schizofrenię i tuż obok genialnego Deadpoola wyrasta im przed oczyma Green Arrow z Felicity na plecach. Co prawda zwiększa się popularność adaptacji komiksowych, ale pytanie jest takie: co zostawiamy dla przyszłych pokoleń, jeśli chodzi o wydźwięk powieści graficznych w popkulturze? Nie ma więc przypadku w tym, że w role rodziców Supergirl i ojca Flasha wcielają się aktorzy, którzy w przeszłości odgrywali już na ekranie postacie herosów. To puszczanie oka do sentymentów nieco starszej publiki. Problem polega na tym, że tamte produkcje – choć wątpliwej jakości – przecierały szlak dla dzieł poświęconych superbohaterom. Guggenheim i inni twórcy Arrowverse podchodzą do problemu sztafety pokoleń tak arbitralnie, że często chowają głowę w piasek, a przygody Zielonej Strzały czy Flasha to dla nich powtórka z rozrywki i ponowne wytyczanie przeniesionej na ekran ścieżki komiksowej. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że mamy rok 2016 i Mrocznego Rycerza za sobą. Dorastające nastolatki po raz wtóry przekonują się, że herosi zamiast zbawiać czy ratować świat, równie dobrze mogliby pojawić się w łóżku zapłakanej dziewczyny i pocieszać ją po rozstaniu z chłopakiem. Problem powróci jak bumerang, gdy te podrostki wejdą w dorosłość i o komiksach zaczną mówić swoim dzieciom. Nie oszukujmy się: ekranowy świat ufundowany na powieściach graficznych byłby po stokroć lepszy i bardziej rozpalający nasze umysły bez Arrowverse w obecnej formie. To pole trzeba już zaorać. Nawet Stephen Amell przyznaje, że sprawy z jego bohaterem idą w złym kierunku. Willa Holland bez ogródek zdradza publice kulisy uśmiercania kolejnych postaci w uniwersum, które włodarze Warner Bros. chcą widzieć w jego filmowym odpowiedniku. Drużyny w rozsypce i z rozbitym morale nie uratuje najwybitniejszy trener. Co prawda sam Kevin Smith przekonuje, że ma pomysł na reanimację truchła Arrowverse, ale biorąc pod uwagę wyreżyserowany przez niego odcinek Flasha, wydaje się, iż z tego zabiegu powstanie wyłącznie potwór Frankensteina. Epizod pod batutą Fat Mana niepostrzeżenie zamienił się nam w trzęsawkę emocjonalną, w której Barry niczym największy cierpiętnik ekranu, Nicholas Cage, przechadza się po alternatywnej rzeczywistości i rozprawia o życiu ze Speed Force. Pojawia się więc przypuszczenie, że nikt i nic nie będzie w stanie uratować całego uniwersum, które zupełnie niepotrzebnie zaczęło rozmieniać się na drobne i zjadać własny ogon. Powielanie pomysłów, widzimisię fabularne, absurdalne fundamenty scenariuszów i przechadzający się po planie jak mary aktorzy - to właśnie dzisiejsze Arrowverse. Jak więc odbić się od dna, skoro główni bohaterowie spoczywają pod nim i jeszcze wieloma kilometrami mułu? Dopóki o kształcie całego uniwersum będą decydować ci sami ludzie, nie ma na to szans (przy czym pisząc o „ludziach”, mam na myśli zarówno producentów, jak i scenarzystów czy ogromną większość aktorów).
Fot. CW
Niechciany gdzie indziej serial Supergirl przenosi się na łono stacji CW, przez co telewizja-biedaczka będzie musiała znaleźć teraz budżet aż dla czterech seriali poświęconych superbohaterom. Posiłkując się metaforą: jeśli porównamy Arrowverse do człowieka, to wcześniej stał on dumnie na dwóch nogach, potem, w czasie premiery Legends of Tomorrow, zaczął podpierać się laską, a za chwilę mniej lub bardziej płynnie przejdzie w stadium poruszania się na czterech łapach, służąc za sadomasochistyczną zabawkę Guggenheima, gdzie w rolę dominy wciela się Felicity Smoak. Zanim więc zaczniemy wzdychać do „Flashpoint Paradox”, zdajmy sobie sprawę, że już na starcie na realizację celu mamy mniej środków, niż zakładaliśmy. Oczywiście uwzględniając, że w budżecie Supergirl twórcy będą przewidywać pieniądze na coś bardziej wyrafinowanego od obecnych nieustannie w tym serialu gumowych zabawek odpustowych. Musimy też zauważyć, że Arrowverse, co zupełnie niezrozumiałe, zaczęło stawiać na ilość w miejsce jakości. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaraz do zestawu dorzucono przygody Vixen, ewentualnie serię o przygodach Black Canary, bo przecież Katie Cassidy po ekranowej śmierci pojawia się w uniwersum równie często jak przed odejściem na tamten świat. Arrowverse, czyli ratuj się kto może, a jak nie da rady, to idź do Guggenheima po jeszcze kilka minut w którymś z seriali. Ten tekst niepostrzeżenie zamienił się w epitafium dla Arrowverse. Biję się w pierś, gdyż sam jako recenzent seriali z tego uniwersum niejednokrotnie nawoływałem Was do wybudzania nadziei na lepsze jutro. To jednak nie nadeszło. Oblicze mojego ukochanego DC na ekranie zaczyna ostatnimi czasy przypominać twarz Andrzeja Gołoty po walce z Lennoxem Lewisem. Wielu z nas, ze mną na czele, coraz częściej romansuje z produkcjami ze stajni Marvela i doskonale rozumiem, jak wielki problem powstaje po zakończeniu przygody z tym czy innym Daredevilem, by potem wrócić na stare śmieci do Starling City. Właściwie do całego śmietniska. Nie widzę najmniejszych szans na jakościową poprawę Arrowverse, gdyż to już od dłuższego czasu przypomina jedynie postapokaliptyczną pustynię i żaden Mad Max tu się nie pojawi. Dostrzegam jednak moment, w którym warto zejść ze sceny. Niestety – pokonanym.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj