Nie pytajcie mnie o dokładną datę pierwszej emisji filmu Batman w polskiej telewizji. Szukałem jej, ale nie mogłem znaleźć. Wiem, że to były lata 90., a ja musiałem mieć wtedy 8, może 9 lat. Pamiętam jednak dobrze, jak wielkim to było wydarzeniem – nie tylko dla mnie czy moich bliskich, siedzących przed odbiornikiem i wgapionych w ekran – ale także dla polskiej telewizji, która przed projekcją filmu puściła krótki dokument o Batmanie. Mam wrażenie, że chciano w ten sposób nie tylko nakreślić prawidła rządzące światem Mrocznego Rycerza, ale też niejako przygotować polskiego widza na nową jakość rozrywki. Nie wiedziałem wtedy o kulisach powstawania tej produkcji, wielu problemach, jakie napotkała na swojej drodze. A już na pewno nie zdawałem sobie sprawy z tego, że – jak pokazały następne lata – oglądam najlepszą historię o tym zamaskowanym mścicielu, a zarazem jeden z najważniejszych filmów o superbohaterach w ogóle. Nie zgadzasz się ze mną? Proszę bardzo, zmień moje zdanie, ale przeczytaj też poniższe powody, dlaczego tak uważam – a wtedy może i przyznasz mi rację.

Redefinicja bohatera

Zacznijmy od tego, że nawet Sol Harrison, ówczesny wiceprzewodniczący DC Comics nie wierzył w powodzenie tego projektu. Michael Uslan, człowiek, dzięki którego uporowi i miłości do Batmana udało się przenieść na duży ekran historie Mrocznego Rycerza (Uslan z czasem stał się producentem każdej następnej produkcji związanej z tym bohaterem – tak, w tym „Kobieta-kot”, ugh) wspomina w wywiadzie dla „The Hollywood Reporter”, że odradzano mu ten film. „Michael, Michael, na miłość boską, nie rób tego. Nie chcę, żebyś stracił wszystkie swoje pieniądze. Nie rozumiesz, że po tym, jak Batmana zdjęto z telewizji, marka stała się tak martwa jak ptak dodo? Nikt nie interesuje się już Batmanem ” – usłyszał od Harrisona, chcąc wykupić prawa do postaci. Jednak Uslan nie ustąpił, w 1979 roku nabył prawa do ekranizacji przygód mściciela z Gotham i przez 10 następnych lat walczył dalej, by ostatecznie wygrać Batmanem Tima Burtona. W czym tkwił sekret zwycięstwa? To oczywiste. Nikt wcześniej nie widział czegoś takiego. Ani w Polsce, gdzie puszczano dokumenty objaśniające, czym jest koleś w stroju nietoperza, ani nigdzie indziej na świecie. Chociaż komiksy w tamtym czasie zdążyły już wrócić do mrocznej genezy postaci, po tym, jak w latach 50. i 60. zmienioną ją w kolorowy żart – to jeżeli ktokolwiek kojarzył ekranowego Batmana, to raczej z pulpowym, głupkowatym (żeby nie było, bardzo go kocham) serialem i filmem z Adamem Westem i Burtem Wardem w rolach „Dynamicznego Duo”. Ten Batman był naprawdę mroczny. Ten Batman potrafił zabijać. Niewygodny i ciężki strój Człowieka-nietoperza sprawiał, że ruchy grającego go aktora wydawały się nienaturalne, odczłowieczone. Nawet w scenach, w których widzieliśmy Bruce’a Wayne’a, widać było przedzierającą się przez powierzchnie zwykłego miliardera (jak to w ogóle brzmi) niezrównoważoną osobowość. Bohater dopełniał antagonistę i na odwrót – pomysł na to, że to Joker (fantastyczny Jack Nicholson) był odpowiedzialny za śmierć rodziców Bruce’a (tak, wiem, że nie wszystkim ten pomysł przypadł do gustu), jeszcze bardziej zacieśniał ich wzajemną symboliczną współodpowiedzialność istnienia – śmiertelny taniec do ostatniego tchu w piersiach, aż jeden z nich padnie trupem. Vicky Vale (wybrana do tej roli w ostatniej chwili Kim Basinger) nie była tylko wymówką dla fasadowego życia playboya, jakie przed opinią publiczną starał się prowadzić Bruce Wayne. W filmie Burtona dawała promyk nadziei, szansę wyrwania bohatera z jego podwójnego, destrukcyjnego życia, ciągłego balansowania na krawędzi. W jednej ze scen, gdzie oboje spotykają się w Jaskini Nietoperza, jej potrzeba bliskości i troska napotyka na odrzucenie i odpowiedź Wayne’a, że szaleniec wciąż jest na wolności (czy aby na pewno chodzi tylko o Jokera?), a on musi „iść do pracy” – ach ci zwariowani miliarderzy i ich ekscentryczne zajęcia, na które ich stać. Co równie istotne i warte odnotowania: Michael Keaton, kojarzony wtedy przez szerszą publiczność głównie z komediami, był tym, który zapoczątkował piękną tradycję załamywania rąk i skowytu fanów Batmana, ilekroć studio ogłasza kolejnych aktorów, mających wcielić w się  szpiczasto-uszatego peleryniarza.

Świat do naprawy

Mając postaci, należało stworzyć pasujące do nich środowisko – Gotham City wyglądało jak miejsce, nad którym nigdy nie wstaje słońce: zawsze zatłoczone, spowite parą i dymem, z mieszkańcami zawieszonymi gdzieś w czasie pomiędzy przeszłością a retro przyszłością.  Takie miejsce mogło tworzyć szaleńców, a więc pasowało do idei człowieka w stroju nietoperza i klauna z zielonymi włosami i permanentnym uśmiechem na twarzy. Dlatego zawsze miałem problem z nolanowską wizją miasta Mrocznego Rycerza, pełnego szklanych wieżowców. Chociaż solidna trylogia Christophera Nolana dała drugie życie franczyzie, którą kilka lat wcześniej uśmiercił Joel Schumacher – zawsze uważałem, że osadzenie komiksowych bohaterów ze świata Batmana w „naszym”, bardziej rzeczywistym świecie, było zaprzeczeniem istoty postaci, jaką był sam bohater – wszakże Mroczny Rycerz miał budzić strach w sercach przestępców. I o ile gotyckie miasto, przypominające bardziej coś, co wyrosło z ziemi, z samego piekła, było pasującym elementem mitycznej bat-układanki; aniżeli ulice przypominające Wall Street. Batman był immanentną częścią miasta, jego produktem, wpasowującym się dziwolągiem w szeregu osadzonych na gzymsach kamiennych gargulców. Wiem, że do końca świata fani filmów o  tym herosie będą dzielić się na zwolenników wizji Burtona i tych, którzy wolą Nolana. Wiecie, po której stronie barykady mnie znaleźć.  Warto też dodać, że Gotham City Burtona było artystycznym dzieckiem Antona Fursta i Petera Younga, którzy dostali za nie Oscara. Niestety Furst cierpiał na depresję i pomimo ogromnego sukcesu, jaki odniósł film, jak i docenieniu jego wizji, niedługo potem – 24 października 1991 roku – popełnił samobójstwo. Poniżej można zobaczyć wspaniałe szkice miasta, którymi posiłkowano się przy pracy nad produkcją.

Dziedzictwo 

23 czerwca Batman Burtona obchodził swoje 30. urodziny. Od tamtej pory sporo się zmieniło, aktorzy grający Mrocznego Rycerza zmieniają się jak odtwórcy ról Jamesa Bona. Niebawem dostaniemy kolejną porcję przygód postaci ze świata Człowieka-nietoperza, jako że wojna z MCU o prym wciąż trwa. 3 października będzie mocno oczekiwana światowa premiera (dzień później w Polsce) filmu Joker Todda Phillipsa z Joaquinem Phoenixem w roli głównej, gdzie najwyraźniej nie potrzeba już wrzucać człowieka do kadzi z chemikaliami, by zmienić go w szaleńca – wystarczy wystawić go na wpływ społeczeństwa.  Nie zmienia to faktu, że właśnie Batman z 1989 roku był tym, który na całe lata nadał ton pozostałym produkcjom. Autoironiczny charakter serialu z lat 60. poszedł w zapomnienie, na naszych oczach dokonał się kinowy rebranding marki, którą pokochaliśmy na nowo. Gdyby nie Batman nie dostalibyśmy jednej z najlepszych animacji, do której głosy podkładali m.in. Kevin Conroy i Mark Hamill. Kto wie, czym teraz zajmowałby się Kevin Smith, który przyznał ostatnio, że ten film zdefiniował jego przyszłość. Wielcy producenci zabawek nie zainteresowaliby się marką Batmana, co w konsekwencji nie doprowadziłoby do jakościowego upadku Batmana w filmach Schumachera i odrodzenia w filmach Nolana (cholera, czuję się teraz jak w scenie Pepe Silvia z It's Always Sunny In Philadelphia). I chociaż Robert Pattinson został wybrany na nowego odtwórcę roli zamaskowanego mściciela, a część fanów zawyła (jak zawsze) z goryczy – każdy wie, że będzie on tylko kolejnym z wielu, kroczących mroczną ścieżką, którą wyznaczono 30 lat temu. O czym zresztą Michael Keaton przypomina przy każdej nadarzającej się okazji. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj