Jest taka scena w Batman v Superman, gdy Wonder Woman dostaje siarczysty cios od kupki cementu zwanej Doomsdayem, po czym leci przez pół miasta i po uderzeniu w ziemię... uśmiecha się tak, jakby skumulowała w sobie całą pasję, której brakowało filmowi, po czym łapie za miecz i ucina przeciwnikowi łapę. Ten przelotny moment stanowi lepszą charakteryzacją postaci niż wszystkie produkcje z filmowego uniwersum DC razem wzięte.
Nic więc dziwnego, że to właśnie zagarniająca dla siebie cały blockbuster marginalną rólką Wonder Woman jawi się jako remedium nie tylko dla komiksowych filmów ze studia Warner Bros, ale w ogóle dla kina z superbohaterkami w głównych rolach – które do tej pory wyglądało po prostu bardzo źle.
Aż dziw, że największa heroina wywodząca się z kolorowych zeszytów musiała czekać ponad siedemdziesiąt lat na wielkoekranowy debiut. Na Gal Gadot spoczywa ogromna odpowiedzialność, nawet pomimo tego, że poprzeczka ustawiona przez poprzednie solowe występy nadkobiet leży na ziemi – wystarczy wymienić marginalny odprysk serii filmowej z Supermanem, jakim była jedynie dająca się oglądać Supergirl czy absolutnie koszmarne soft porno przypadkowo zatytułowane Catwoman. Najciekawiej prezentują się na tym polu produkcje komiksowe podane z wielkim przymrużeniem oka (Barbarella, Tank Girl), ale ciężko je zestawiać z trykociarkami.
A przecież przygody tej żeńskiej ikony, oryginalnie ulepionej z gliny przez królową Amazonek Hippolitę i ożywioną przez boginię Afrodytę, wydawały się od zawsze gotowym materiałem na konkretne heroic fantasy, film wojenny albo jakieś zabawy z mitologią przeszczepioną w realia wielkomiejskiej Ameryki, mogące bezboleśnie stanowić pochwałę kobiecości. W przeciwieństwie do wielu innych herosów Złotej Ery komiksu – mężczyzn tworzonych przez mężczyzn z myślą przede wszystkim o mężczyznach walczących na wojnie, co miało podnosić ich morale i zapewnić chwilę rozrywki w okopach – Wonder Woman jest dzieckiem niezwykle barwnego twórcy, dla którego komiks był poligonem doświadczalnym, a nie sposobem na przeżycie.
Doktor William Moulton Marston był przede wszystkim psychologiem (skończył Harvard i odnosił sukcesy na polu zawodowym), następnie wynalazcą (jego pomysły przyczyniły się do stworzenia poligrafu, co wyjaśnia debiut lassa prawdy Diany), a dopiero później scenarzystą, dzięki czemu naładował swoją kreację – mającą być w założeniach żeńską wersją Supermana, ale podporządkowaną sile kobiecości, jej unikalności względem męskiego – unikalnymi pomysłami. Widział też w komiksie idealne medium do przemycania wartości edukacyjnych za pomocą atrakcyjnej dla młodzieży formy. Początkowo interesowały go przede wszystkim możliwości pogłębienia sfery psychologicznej bohatera, bez względu na płeć, a w stronę kreacji superbohaterki skierowała go żona, Elizabeth Holloway Marston, dzięki czemu Wonder Woman narodziła się jako połączenie punktu widzenia męskiego i żeńskiego. Psycholog chciał przede wszystkim dać popkulturze feministyczną ikonę stojącą na równi z zalewającymi komiksy superfacetami, która jednak zamiast hurtowego prania przestępców po pyskach i ich zastraszania (co robił nawet poczciwy dziś Superman, który w latach czterdziestych był konkretnym zakapiorem), miała rozwiązywać problemy idealnie dobranym słowem i niezachwianą charyzmą – ale przy tym, co oczywiste, potrafiła też wytłuc z przeciwników złe zamiary.
Marston uważał się za feministę, a jego komiksowa córka miała odwoływać się do ruchu sufrażystek, które w pierwszych dekadach XX wieku walczyły o prawa kobiet. Zresztą wyróżniał się niezwykle buntowniczym charakterem względem reguł społecznych – żył z dwoma kobietami, żoną i koleżanką z pracy, które podobno były bardzo dobrymi przyjaciółkami i dały mu potomstwo, a dodatkowo przychylnie patrzył m.in. na praktyki sadomasochistyczne, co miało przełożenie na niektóre elementy świata Wonder Woman. Ale i w tym wypadku walczył ze schematami, ponieważ nawet słabostki swojej bohaterki („Prawo Afrodyty” sprawiało, że związanie magicznych bransolet przez mężczyznę zabierało jej moce) potrafił obrócić na jej korzyść – tak, Diana była krępowana nagminnie czym się dało, ale zazwyczaj sama oswobadzała się z pułapek, nie była typową damą w opałach. Zresztą, czy można było w latach czterdziestych bardziej podkreślić żeńską siłę, niż tworząc idylliczną wyspę pełną wojowniczych superkobiet, z których jedna ratuje amerykańskiego pilota, a później wyrusza do patriarchalnego świata i robi porządek z wywołaną przez facetów wojną?
Postać ta była intrygująca już na poziomie świata przedstawionego – romans zawsze aktualnej greckiej mitologii z współczesnością stanowił coś nowego w świecie rodzącej się superbohaterszczyzny. Dzisiaj czasami zdarza się, że zakuta w metalowe bikini w amerykańskich barwach bohaterka przypomina chodzący anachronizm, ale gdy tylko na pokładzie pojawia się bystry scenarzysta/bystra scenarzystka (George Perez, John Byrne, Brian Azzarello, Gail Simone), świat antycznych mitów na nowo odżywa. Znakomicie poradził sobie z tym tematem Greg Rucka, spec od kobiecych postaci, który podczas swojej przygody z miesięcznikiem Wonder Woman (gruby zbiór z tymi historiami właśnie wydał u nas Egmont) na pierwszym miejscu stawiał jej karierę w roli ambasadorki Rajskiej Wyspy w Ameryce, wykorzystującej swoją popularność do poprawy świata za pomocą wpływów społeczno-politycznych, a nie tylko przez kolejne eskapady z innymi trykociarzami. Co ciekawe ten wyraźny kontrast składający się na jej komiksowy wizerunek – silny charakter, pacyfistyczne usposobienie, zajmowanie miejsca na równi z męskimi superbohaterami, bezsprzeczny status feministycznej ikony w zestawieniu z perfekcyjną fizycznością i skąpym kostiumem – stawia ją często w kłopotliwej sytuacji wizerunkowej. Pod koniec zeszłego roku Diana została wybrana przez ONZ (w „naszym” świecie, jako postać fikcyjna) na honorową ambasadorkę w walce o równouprawnienie kobiet i dziewcząt, by… stracić ten status już po dwóch miesiącach, ponieważ część osób z organizacji stwierdziła, że „biała skąpo ubrana kobieta o nieprawdopodobnych proporcjach i z obfitym biustem” symbolizuje seksizm, przez co nie może piastować takiego stanowiska.