Jest taka scena w Batman v Superman, gdy Wonder Woman dostaje siarczysty cios od kupki cementu zwanej Doomsdayem, po czym leci przez pół miasta i po uderzeniu w ziemię... uśmiecha się tak, jakby skumulowała w sobie całą pasję, której brakowało filmowi, po czym łapie za miecz i ucina przeciwnikowi łapę. Ten przelotny moment stanowi lepszą charakteryzacją postaci niż wszystkie produkcje z filmowego uniwersum DC razem wzięte.
Dlatego cały czas mnie dziwi, że ta najbardziej znana bohaterka, wywołująca tak zróżnicowane emocje, będąca katalizatorem różnorodnych postaw, konwencji, tradycji, jako jedna z trzech postaci komiksowych (obok Supermana i Batmana) mogąca pochwalić się praktycznie ciągłą comiesięczną egzystencją na łamach solowej serii od czasu II wojny światowej, cały czas egzystuje w cieniu swoich prawie że rówieśników z wielkiej trójcy DC. Przez ponad siedemdziesiąt lat, obok występów w różnorakich animowanych przygodach Ligi Sprawiedliwości, doczekała się tylko dwóch większych zrywów poza medium obrazkowym – w formie bardzo dobrego filmu animowanego (2009) i serialu aktorskiego (1975-1979) z Lyndą Carter, który wzniósł postać na podium popularności w latach siedemdzięsiątych. Nic dziwnego – był całkiem zgrabnie napisany, łącząc tak znaczące dla postaci przygody rozbite na różne okresy historyczne (pierwszy sezon rozgrywał się w czasach II WŚ, drugi już w kolorowych latach siedemdziesiątych, chociaż ta zmiana wynikała z tego, że historyczna scenografia oraz kostiumy zagarniały zdecydowanie za dużo budżetu) i wypełniony po brzegi charyzmą Carter, która na lata skodyfikowała kulturowy obraz tej bohaterki. Co jednak odbiło się też czkawką, ponieważ Batmanowi i Supermanowi udało się uciec w pewnym momencie od radosnego campu i wprowadzić różnorodne wersje swoich przygód do świadomości niedzielnych odbiorców, a księżniczka Diana do czasu wejścia na scenę Gal Gadot pozostawała w pułapce wizji znanej z tego serialu – nieważne, co przeżywała na kartkach komiksów, dla lwiej części Amerykanów cały czas była radosną kobietą, która przywdziewała jaskrawy kostium poprzez szybkie kręcenie się w kółko. Ale i tak dobrze, że w latach sześćdziesiątych, na fali popularności Batmana z Adamem Westem, nie doszedł do skutku telewizyjny projekt Who's Afraid of Diana Prince? – w założeniach młodzieżowa historyjka o nastolatce z supermocami, której największymi zagrożeniami są kłopoty ze znalezieniem chłopaka i zaborcza matka.
Jeśli już jesteśmy przy latach sześćdziesiątych, to warto zaznaczyć, że przy różnych wariacjach na temat odświeżenia przygód Wonder Woman, to właśnie czasy kontrkultury okazały się (co niezbyt dziwi) najbardziej szalone. I są przy okazji moimi ulubionymi, bo nastał wtedy moment, gdy w serii zafiksowanej dotychczas na boskim dziedzictwie bohaterki chciano wepchnąć chyba wszystkie popularne w tym czasie tematy popkulturowe. Sprzedaż serii spadała, więc odpowiedzialny za nią Mike Sekowsky postanowił wprowadzić radykalne zmiany, aby przystosować tytuł do zmieniających się czasów – Diana poświęciła swoje moce, żeby móc pozostać w świecie ludzi ze Stevem Trevorem, po czym zamieniła kolorowy kostium na modne ubrania, otworzyła butik inspirowany popularnością subkultury modsów i zaczęła działać jako tajna agentka pod pseudonimem Diana Prince (do czego inspiracją był niezwykle popularny w tym czasie brytyjski serial Rewolwer i melonik). W międzyczasie poznała też mistrza wschodnich sztuk walki I-Chinga, który nauczył ją kung fu i razem zajęli się super-złą organizacją o kryptonimie Cyber. Co ciekawe na początku lat siedemdziesiątych odzyskała moce i klasyczny status między innymi dlatego, że sama Gloria Steinem – najbardziej znana feministka Ameryki – stwierdziła, że odebranie mocy Wonder Woman było policzkiem wymierzonym w jej ikoniczny status.
Co ciekawe, księżniczka Amazonek, marginalizowana (chociaż bezsprzecznie istotna) i atakowana z różnych stron za ten swój kusy kostium i cud-wymiary, miewa kłopoty nawet wtedy, gdy chce uciec od zarzucanego jej swojego wizualnego seksizmu. Gdy w 2010 roku Jim Lee dosyć mocno uaktualnił jej uniform, dodając do niego tak wyczekiwane przez wielu najgłośniejszych komentatorów spodnie (w pakiecie z modną kurtką), jeszcze głośniej zaczęły odzywać się środowiska antyspodniowe wśród fanów, zazwyczaj nawet nieczytających komiksów, ale nigdy nieodmawiających komentarza w Internecie. Bo jak to tak? Symbol, ikona rozpoznawalna na całym świcie i chcą ją zmieniać? Rozległo się głośne „Nie!” i Diana szybko wróciła do swojego klasycznego, lekko zmodyfikowanego superbikini. Spodnie zresztą próbowano założyć jej już kilka razy i zawsze ktoś miał z tym problem. Tak samo duży, jak z odsłoniętymi nogami. I co ta poczciwa superheroina ma zrobić?
Na szczęście Gal Gadot ma szansę pogodzić zwaśnione strony, zakładając znakomicie zaprojektowaną spódnicę, która też pachnie klasyką, bo pojawiała się już u Marstona w latach 40. Ale nie to jest najważniejsze, w żadnym wypadku. Nadchodzący film ma przede wszystkich ważne zadanie ideologiczne, gdyż oprócz funkcji rozrywkowej i bycia ostatnią deską ratunku dla filmowego uniwersum DC, musi w końcu otworzyć worek z przynajmniej dobrymi solowymi przygodami superbohaterek. Nie była pierwszą cud-kobietą komiksu, ale tylko ona przetrwała w tak znakomitej formie do dzisiaj – powołana do życia przez niezwykłego człowieka, oddalonego może nieco od rynku komiksowego, ale dzięki temu wnoszącego oprócz energii i przeszczepionych z pulpy pomysłów cały worek błyskotliwych zagrywek psychologicznych, przez lata została obładowana całym bagażem ważnych cech. Jest niekwestionowaną ikoną feminizmu (ale nie feminazizmu); pochwałą kobiecości; pozornie chodzącą perfekcją, naznaczoną jednak wadami; mediatorką, przez której słowa scenarzyści mogą trafić do głów małolatów z pewnymi uniwersalnymi prawdami i po prostu znakomitym wzorem do naśladowania (Diana zaciekle broni środowiska, równości płciowej, zazwyczaj stara się przekładać dialog nad wymianę ciosów, a „szklane sufity” przebija chuchnięciem).
Po ponad siedmiu dekadach wracamy więc do momentu, gdy amerykański żołnierz rozbija się ponownie na antycznej rajskiej wyspie, zupełnie odciętej od reszty świata, gdzie poznaje zawziętą anielicę, a ta rusza z nim do przegniłego (ale często i pięknego) świata ludzi, żeby znowu zrobić porządek i nauczyć nas wielu ważnych rzeczy. Czy ta historia uderzy z taką siłą jak za czasów Marstona? Miejmy nadzieję, bo żadna komiksowa bohaterka nie zasłużyła bardziej na kolejny wybuch popularności niż Cudowna Kobieta z Temiskiry.