Epoka wikingów kojarzy się z krwawymi podbojami i grabieżami, ale o jej obliczu zadecydowali konkretni ludzie, gotowi dla realizacji swych celów poświęcić krew, pot i własne życie. Ragnar Lodbrok z wojownika i odkrywcy przeistoczył się w suwerennego władcę. Wykorzystuje zdobytą pozycję króla, by odkrywać i podbijać nowe królestwa wraz z grupą swoich nieustraszonych wojowników. Uwielbiają go poddani i rodzina, ale na wszystkich dworach Europy budzi strach, a jego pozycji zagraża zdrada i pragnienie zemsty, na horyzoncie zaś rysuje się nowa wyprawa, tym razem nad Sekwanę, do Paryża. Tematem przewodnim trzeciego sezonu jest władza – nieczysta, krwawa, uzurpowana, przeszyta korupcją i nieprawością. Stawką są nie tylko losy poszczególnych królestw, ale też miłość i życie, a wszystko to pod czujnym okiem pogańskich bogów.
Pomysłodawcą i autorem scenariusza serialu „Vikings” jest Michael Hirst, twórca m.in. wyróżnionego nagrodą Akademii Filmowej obrazu „Elizabeth”, a także nominowanej do Emmy i Złotego Globu „The Tudors”.
[video-browser playlist="745282" suggest=""]
KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: Jak zmienia się Rollo w trzecim sezonie?
CLIVE STANDEN: Wszyscy pamiętamy, że Rollo zdradził swego brata na początku drugiego sezonu, a potem próbował jakoś z tym żyć. Na początku trzeciego bracia powoli odbudowują swoje relacje, a Rollo wreszcie rozumie, że jego gniew i frustracja były źle skierowane. Wciąż jest nieszczęśliwy, wciąż zżera go ambicja, ale wie, że to nie Ragnar jest wszystkiemu winien. Rollo chce, by jego imię było równie ważne, chce dokonać wielkich czynów, ale to niełatwe, bo wie, że gdzieś zagubił swe korzenie.
Czyli to ważny i ciekawy sezon dla Rollo. To postać, która praktycznie odradza się w trakcie tych odcinków. Rollo szuka czegoś nowego, jakiegoś celu. I może ten czeka na niego w Paryżu.
Paryżu?
Tak, mamy w trzecim sezonie Paryż. I to jest dopiero coś niesamowitego. To miasto w niczym nie przypomina stolicy Francji, jaką dziś znamy. To forteca na wyspie otoczonej przez Sekwanę. Wikingowie nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli. Przybyli tu, mają ze sobą mnóstwo broni, ale nie wiedzą, jak się zabrać do zdobywania czegoś takiego. Rollo jest zachwycony takim wyzwaniem, bo może wreszcie tu będzie mógł udowodnić swą przydatność, swój talent.
Jestem bardzo dumny z tego, co osiągnęliśmy w tym sezonie, bo naprawdę bardzo się napracowaliśmy i efekt jest świetny. Zwłaszcza odcinek ósmy, który jest praktycznie od pierwszej do ostatniej minuty napakowany akcją.
Jak to się wszystko dla ciebie zaczęło? Gdy dwa lata temu byłem na planie, Michael Hirst, twórca serialu, długo opowiadał, jak szukał pary głównych bohaterów - jak Travis Fimmel przysłał taśmę z Australii, jak długo szukali Lagerthy, zanim ktoś im opowiedział, że gdzieś w Kanadzie jest taka Katheryn Winnick. A jak to było z tobą?
Kiedy poszedłem na pierwsze przesłuchanie, wcale nie startowałem do roli Rollo. Zresztą wtedy Rollo był zupełnie inną postacią, był znacznie starszy i był tylko kuzynem Ragnara, bo idea uczynienia z nich braci jest pomysłem i fantazją Michaela Hirsta. W prawdziwej historii dzieli ich sto lat. Hirst uczynił z nich rodzinę, by wzmocnić tę opowieść i mieć atrakcyjniejszą fabułę. Więc na pierwszym przesłuchaniu startowałem do roli Ragnara. Ale przegrałem. Znaleźli sobie innego Ragnara, ale coś we mnie musiało spodobać się Michaelowi, bo z myślą o mnie napisał od nowa postać Rollo. Odmłodził go, uczynił bratem głównego bohatera. I wyszło świetnie.
Katheryn Winnick chętnie dzieli się poprzez media społecznościowe szczegółami swego treningu. Zamieszcza dużo fotek, filmików – pokazuje, jak ćwiczy. A jak ty przygotowujesz się do zdjęć?
Szczerze mówiąc, wolę to trzymać w tajemnicy. Nie jestem wielkim fanem spoilerów i nie chcę zbyt dużo zdradzać. Czasem, jeśli pokażesz za dużo w takich dodatkowych materiałach spoza planu, to niszczysz magię danej opowieści. Widzowie wcale nie chcą tak do końca wiedzieć, jak to powstało - oni chcą dostać efekt końcowy i być oczarowani. Chcą patrzeć na wielkie bitwy pełne setek postaci, a nie na to, jak poszczególne ujęcia zostały zrealizowane. Nie chcą tracić iluzji.
To zamiast pokazywać, może coś opowiedz. Jesteś mistrzem tajskiego boksu, masz spore ekranowe doświadczenie z mieczami – grałeś w „Robin Hoodzie”, w „Camelot”. Czy i jak to pomogło w przygotowywaniu się do „Wikingów”?
Doświadczenie w sztukach walki zawsze trochę pomaga, gdy uczysz się jakiejś choreografii, bo już znasz możliwości swego ciała, czujesz, jak to wszystko poukładać, wiesz, że walka to akcja i reakcja. Nie tylko twoje ruchy, ale też reakcja przeciwnika, którą musisz przewidywać. Idea choreografii walki jest znacznie łatwiejsza do zrozumienia. Ty atakujesz tu, on blokuje cię tak itd. Lubię szermierkę, bo miałem z nią trochę do czynienia w dzieciństwie, a to tak jak z grą na gitarze czy fortepianie. Jeśli ćwiczyłeś w młodości, to potem jako dorosły możesz po prostu usiąść i coś zagrać. Ale gdy zaczynasz jako dorosły, to czeka cię mnóstwo ćwiczeń i powtórzeń, zanim coś załapiesz - i to widać na planie. Ci, którzy nie mają doświadczenia, muszą znacznie więcej ćwiczyć i trochę mi zazdroszczą, bo bardzo szybko to przyswajam, działa tu coś jak „pamięć mięśniowa”.
Mnóstwo ćwiczymy i powtarzamy, bo przecież potem na planie musimy skupiać się na czymś innym. Jeśli chcemy, by widz uwierzył, że podczas walki życie bohaterów wisi na włosku, to musimy to pokazać. I wtedy nie ma czasu na przypominanie sobie ruchów – to musi być automatyczne. Muszę wierzyć, że kiedy ktoś mnie atakuje, to nie zapomnę we właściwym momencie unieść tarczy czy upaść, przeturlać się w błocie i wstać, by dalej walczyć zgodnie z zaplanowaną choreografią.
Skoro sam wspomniałeś o błocie... Wasz serial sprawia wrażenie bardzo autentycznego. Jak bardzo musicie się brudzić każdego dnia na planie?
Bardzo. Bardzo się brudzimy. I nawet to lubię. Czasem z Travisem mocno wkurzamy naszych ludzi od kostiumów, bo kiedy po weekendzie wracamy na plan w poniedziałek, dostajemy od nich świeżo wyprane kostiumy. Naprawiali je i prali przez cały weekend, a my wkładamy je, wychodzimy na zewnątrz i idziemy poturlać się w najbliższej kałuży z błotem, by wyglądały trochę bardziej na coś, w czym od trzech tygodni płyniemy drakkarem.
Brud jest ważny. Czasem pod koniec dnia zdjęciowego, gdy widzę, ile mam błota i krwi we włosach, w uszach, na całym ciele, to sam się dziwię. To zabawnie przekłada się czasem na życie prywatne, bo kiedy idę po zdjęciach na kolację z przyjaciółmi, a niedokładnie się wyczyszczę, to nagle okazuje się, że mam jakąś krew na uszach, w nosie czy na szyi i ludzie trochę się dziwią...
Na planie „Wikingów” widziałem nie tylko świetnie odtworzoną osadę wikingów, ale też całe wielkie magazyny strojów i rekwizytów. Dla widza to świetna historyczna lekcja, ale czy to też pomaga w samym graniu?
Jasne. Czujesz się naprawdę jak w tamtym świecie. Wchodzisz na plan i zapominasz o współczesności. Niektórzy ze statystów, którzy są z nami od dawna (w końcu kręcimy to już cztery lata), naprawdę opanowali fachy, które wykonują w serialu – mamy autentycznego kowala, świetnych kupców, farmerów... Oni dosłownie przywołali tamten świat do życia. To niesamowite. Naprawdę możemy uwierzyć w to, co gramy, i mam nadzieję, że równie mocno wierzą w to widzowie.
Porozmawiajmy chwilę o innych twoich rolach. Ponoć kiedyś zagrałeś w filmie bollywoodzkim.
Tak, wiele, wiele lat temu. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Graliśmy trochę tu i trochę w Indiach. Bollywood to trochę jak Hollywood w latach pięćdziesiątych XX wieku. Ale było świetnie. W ogóle tego nie żałuję. Niestety w mojej roli nie było w ogóle scen z tańcem, ale i tak świetnie się bawiłem.
Zagrałeś też w moim ulubionym serialu, „Doctor Who”. Jak to wspominasz?
Było rewelacyjnie. Też jestem wielkim fanem Doktora. Właśnie niedawno skończyłem kręcić film "Patient Zero", w którym grałem z Mattem Smithem. Czyli dziś mam już w filmografii pracę z dwoma Doktorami, bo w odcinkach „Who”, w których grałem, Doktorem był David Tennant.
Ten serial jest świetny, a przy tym tamta ekipa i aktorzy tworzą autentyczną rodzinę, która dba o każdego. Praca na planie „Doctora Who” to czysta przyjemność. Zagrałem drobną rolę w trzech odcinkach, a czułem się naprawdę członkiem tego zespołu. Świetnie mnie przyjęli i traktowali. Myślę, że każdy aktor pracujący w Wielkiej Brytanii chce zagrać w tym serialu. Dzięki temu może poczuć się częścią telewizyjnego dziedzictwa.
Nie myślisz czasem, by tam wrócić? W końcu Peter Capaldi kiedyś zagrał mniejszą rolę, a teraz wrócił jako Doktor.
Chętnie. Co prawda nie widziałem jeszcze Doktora w wersji Petera, jestem zbyt zajęty, ale moje dzieci oglądają. Będę to musiał nadrobić.
I to właśnie moje ostatnie pytanie. Jaki jest twój ulubiony serial?
Oczywiście to się zmienia, ale ostatnio zdecydowanie „Fargo”. Właściwie niewiele o nim wiedziałem. Oczywiście widziałem film, a potem zacząłem oglądać serial. Pierwszy raz od dawna obejrzałem pięć odcinków z rzędu. Nie mogłem się oderwać.
Uwielbiam „House of Cards”, jestem też fanem „The Walking Dead” - widziałem wszystkie odcinki. Ostatnio nie oglądałem nic nowego, ale szukam teraz czegoś ciekawego. Nieźle wygląda „Peaky Blinders” - chcę to sprawdzić. Ale mój ulubiony to zdecydowanie „Fargo”.
Czekasz na drugi sezon?
Jasne. Nie mam pojęcia, co oni tam wymyślą. Uwielbiam, gdy postacie w serialu potrafią zaskakiwać. Martin Freeman był tu genialnie obsadzony. Widzisz go w biurze, oczekujesz, że będzie właśnie taki, a potem (nie zdradzając za dużo) bierze młotek i potem już trudno cokolwiek przewidzieć. Po to właśnie my, aktorzy, gramy. Nie lubimy szufladkowania. Uwielbiam, gdy twórcy są odważni przy obsadzaniu i podejmują ryzyko. Mam nadzieję, że w drugim sezonie będzie podobnie.