Ludzie są „nieopierzonymi, dwunożnymi, językowo świadomymi istotami zrodzonymi między moczem a kałem, których ciało po śmierci stanie się pokarmem dla żyjących w ziemi robaków”, jak w znakomitym dokumencie Życie pod lupą przekonywał znany bojownik o prawa Afroamerykanów, Cornel West. Na pozór wszyscy jesteśmy do siebie podobni, wszyscy jesteśmy równi wobec prawa i codziennych powinności. Pomimo tego (a może właśnie dlatego?) świat jest skonstruowany w taki sposób, że piewcy tolerancji rasowej czy seksualnej muszą uszanować obecność zwolenników rozmaicie rozumianych segregacji, z których garstka w podziemiach po cichu, po wielkiemu cichu drukuje nielegalnie Mein Kampf. Każda społeczność, każda nawet mikrospołeczność zawiera punkty skrajne; teoretycznie najłatwiej funkcjonować pomiędzy, bez opowiadania się za rozwiązaniami brzegowymi. Łączy nas wszystkich kultura, jednak ona także staje się polem walki między apologetami konkretnych ideologii. Chcemy ją zagarnąć dla siebie, przy czym dla większości Polaków będzie to już oznaczało pojmanie dorobku cywilizacji w ręce białego, heteroseksualnego człowieka Zachodu. Nawet ci co bardziej tolerancyjni okopali się na swoich pozycjach i ikonicznych obszarów popkultury nie zamierzają oddawać bez walki. Problem polega na tym, że świat już dawno się zmienił, a to nasza mentalność często tkwi w tym samym, anachronicznym punkcie. W czasie wyboru aktora, który miałby zagrać Spider-Mana w kolejnych filmach (dla niezorientowanych: 19-letni młodzian o chłopięcej twarzy, Tom Holland, zastąpił 31-letniego, najwidoczniej za starego do roli, ale za to również obdarzonego chłopięcą twarzą, Andrew Garfielda), opinia publiczna względnie szybko przeszła do porządku dziennego nad bardzo istotną wymianą korespondencji między producentami filmu. Marvel i Sony, dysponenci praw do Człowieka-Pająka, ustalili między sobą, że komiksowy bohater w kinowym wydaniu koniecznie musi być biały i heteroseksualny, przy okazji nie może też uprawiać seksu z nieletnimi, nadużywać alkoholu i handlować narkotykami (jeśli więc na ekranie pojawią się białe kreski, to będzie to tylko pajęcza sieć). Wszyscy naturalnie wiemy, że popularny Spidey to nastolatek, podatny na wszelkiego rodzaju choroby i infekcje, takie chuchro, podrostek, którego musiał ukąsić zmutowany pająk, by mógł popisać się przed tą Mary Jane czy tamtą Gwen Stacy. Peter Parker to nasz kumpel, chłopak z sąsiedztwa, więc czarnego koloru skóry też mieć nie może, bo jeszcze wyrośnie na zakapturzonego członka gangu, którego nieopatrznie zlikwiduje dobry amerykański glina w czasie rutynowego przeszukania. Można więc wnioskować, że włodarze Marvela i Sony uznali, iż Stany Zjednoczone (reszta globu, wydaje się, ma w tej sprawie drugorzędne znaczenie) jeszcze nie są gotowe na ekranowe zapoznanie się z odmiennym wcieleniem ikony popkultury. Aczkolwiek, biorąc pod uwagę komiksową historię Spider-Mana, ta zmiana wydaje się jedynie kwestią czasu. Marvel poza oficjalną odsłoną swojego uniwersum, często określaną też mianem „kanonicznej”, wypuszcza na rynek alternatywne historie superbohaterów pod wymownym szyldem Ultimate. W 2011 roku w tej serii ukazał się komiks, który rzeczywistość Spider-Mana obraca w perzynę: Peter Parker ginie z rąk Zielonego Goblina, a jego miejsce na pajęczym piedestale zajmuje Miles Morales. To bardzo dobry chłopak; wychowany w Brooklynie (najbardziej „kolorowej” dzielnicy Nowego Jorku) samotnik, który w numerze Ultimate Fallout w końcu zdejmuje swoją maskę. Oczom czytelników ukazał się nastolatek, który w połowie jest Afroamerykaninem, w połowie Latynosem, a zupełnie przy okazji zdradza swoją homoseksualną orientację. Dawniej nie miałby prawa zostać herosem (z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy przypuszczać, że byłby – jeśli w ogóle – którymś z drugoplanowych antagonistów), ale rzeczywistość się zmienia, także na kartach komiksów, które wydają się całkiem miarodajnym zapisem przeobrażeń w ramach popkultury. Twórcy nowej odsłony Spider-Mana, Brian Michael Bendis i Sara Pichelli, w wywiadach nobilitowali swoją postać: a to, że inspirował ich Barack Obama (prezydent pojawia się nawet na okładce komiksu The Amazing Spiderman #583 - Yes, he can!), a to, że czerpali z osoby Donalda Glovera, afroamerykańskiego człowieka-orkiestry (pisze scenariusze, gra w filmach i serialach, rapuje, śpiewa, jest producentem branży muzycznej, doskonale sprawdza się na występach komików, a zupełnie przy okazji starał się o angaż do roli Spider-Mana za pomocą mediów społecznościowych już w 2010 roku). Choć intronizacja Milesa Moralesa na pajęczym tronie wywołała liczne kontrowersje, komiksy z nim w roli głównej zbierały pozytywne recenzje, a amerykańscy czytelnicy w ekspresowym tempie zaakceptowali nowe wcielenie Spider-Mana. Zmianę chwalił nawet legendarny twórca postaci Człowieka-Pająka, Stan Lee. I nie dlatego, że tak wypadało. Lee sam przyłożył cegiełkę do tej metamorfozy.
źródło: materiały prasowe
W 1966 roku walka Afroamerykanów o pełen dostęp do praw obywatelskich trwała w najlepsze. Ledwie rok wcześniej zastrzelono Malcolma X, a Martin Luther King mobilizował czarnoskórych mieszkańców USA w czasie licznych wieców. W amerykańskim społeczeństwie rodziły się coraz bardziej radykalne organizacje polityczne mające na celu ochronę praw mniejszości etnicznych. Jedną z nich był ruch „Czarnych Panter”, który początkowo opowiadał się za zbrojnym oporem wobec wszelkich aktów przemocy na tle rasowym. Choć organizacja została założona w październiku 1966 roku, trzy miesiące wcześniej Stan Lee i Jack Kirby na kartach komiksu Fantastic Four #52 wprowadzili postać, nie inaczej, Czarnej Pantery. Jeśli dobrze znacie uniwersum Marvela, wiecie, że tarcza Kapitana Ameryki jest wykonana z vibranium, superwytrzymałego metalu wydobywanego w Wakandzie, jednym z fikcyjnych królestw w Afryce. Wakanda nie jest żadnym tworem państwowopodobnym, tylko doskonale zarządzanym i prężnie rozwijającym się krajem, który dzięki zyskom z eksportu cennego surowca może inwestować w nowe technologie i infrastrukturę. Początkowo panuje tam T’Chaka, ale po jego śmierci władzę przejmuje syn, T’Challa. Ponieważ rządy nad krajem, w którym wszystko doskonale funkcjonuje, mogą się znudzić, następca tronu dla kontrastu w wolnych chwilach staje się animalistycznym superbohaterem, walczącym z niesprawiedliwością za pomocą wybitnych zdolności intelektualnych i fizycznych, często także z użyciem stroju podrasowanego przez elementy wykonane z vibranium. Mamy tu więc pomieszanie czarnej kultury, nauki, technologii – afrofuturyzm pełną gębą. Czarna Pantera już za moment pojawi się w filmie Captain America: Civil War, a za dwa lata dostanie solową produkcję. Choć prawdopodobnie żaden inny heros nie wykonał tak wiele dla tolerancji rasowej, jak właśnie alter ego T’Challi, po dziś dzień uważny czytelnik komiksów główkuje nad takim pytaniem: dlaczego w jednym z najbogatszych państw świata tubylcy noszą wyłącznie przepasane skóry, a po ulicach przemieszczają się z dzidami? Ta konsternacja nie jest żadnym ewenementem w świecie superbohaterów, bo, dla przykładu, w stajni największego konkurenta Marvela – DC, czarnoskóry Cyborg musi wciąż zmagać się z niewygodnym pytaniem innych członków Ligi Sprawiedliwości: jak w ogóle można uprawiać seks w biomechanicznym pancerzu? A gdzieś z tyłu głowy pojawia się wniosek, że te głodujące dzieci w Afryce w filmach Marvela nie mają środków na podstawowe potrzeby, ale na plakat Iron Mana już tak… Czarnoskórzy superbohaterowie są więc wśród nas, ale ciągle jakby niedoszacowani, niedoprecyzowani, niedocenieni. Jest ich całe multum: Czarna Pantera, Cyborg, Zielona Latarnia w wydaniu Johna Stewarta, Luke Cage, Vixen, Falcon, by przywołać tych najbardziej znanych, a w odwodzie są zawsze raczej mniej niż bardziej udane próby wprowadzenia afroamerykańskich herosów – Batmana, Supermana, a nawet… Kapitana Ameryki. Protestujecie? Jeśli czarnoskóre odsłony bohaterów komiksów nie są wartością samą w sobie, nie ma nic zdrożnego w tak rozumianych metamorfozach. Nie mam nawet nic przeciwko Idrisowi Elbie w roli Bonda, bo facet nadaje się do tej roli znacznie lepiej niż ogromna część białych aktorów. Wraz z rzeszą mężczyzn nie będę protestował, gdy Harley Quinn i Poison Ivy pogrążą się w homoseksualnych uniesieniach, ba, zapewne z tą samą grupą płci męskiej będę takim zdarzeniom mocno kibicował (rzucajcie kamieniem, jeśli się mylę). Przestańmy myśleć stereotypowo, bo kultura potrzebuje nieustannej cyrkulacji i przeobrażeń. Aczkolwiek – muszą to być zmiany wynikające nie z zapotrzebowania lobbystów tej czy innej opcji ideologicznej, lecz z poszukiwania najlepszego wariantu. Inaczej obudzimy się w świecie, w którym znad łóżka będzie na nas spoglądała kobieta-Thor, Superman nagle odkryje w sobie homoseksualizm i dzięki temu zyska kolejną moc, a czarnoskóry Kapitan Ameryka podzieli się uniwersum z, dajmy na to, Kapitanem Kamerunem. To już nie będzie popkultura, lecz korowód dziwadeł, którego nie powstydziłby się sam Lynch. Mimo wszystko nie protestujcie, gdy czarnoskóry Spider-Man w końcu zacznie w kinie tkać swoją sieć. Czy ta sieć będzie czarna, czy biała – to chyba nie jest dylemat, który zakończy Wasze życie, prawda?  
źródło: Marvel / Disney
Film Captain America: Civil War zadebiutuje w polskich kinach już 6 maja.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj