Kto nie bawił się w dobrych kowbojów i złych Indian za dzieciaka, niech pierwszy rzuci kamieniem! Ja swój już trzymam w garści, gotów do rzutu. Amerykański przemysł filmowy za sprawą westernów mocno manipulował rzeczywistością i wizerunkiem rdzennych Amerykanów. A jak to się wszystko zaczęło?
Fot. Materiały prasowe

Cyrkowe narodziny stereotypów

Początki były skromne. W połowie XIX wieku zaczęły regularnie ukazywać się papierowe historie z rdzennymi Amerykanami. Z racji niewielkiego rozmiaru, niskiej ceny i przystępnego języka trafiały do szerokiego grona odbiorców, którzy chętnie zaczytywali się fikcyjnymi opowieściami z Dzikiego Zachodu. Kolejnym krokiem były przedstawienia cyrkowe Buffalo Billa, czyli Williama Fredericka Cody’ego, amerykańskiego bohatera odznaczonego Medalem Honoru za zasługi podczas wojny secesyjnej i licznych wojen z Indianami. Wild West Show z 1883 roku przedstawiało wydarzenia z historii Dzikiego Zachodu. Artyści występowali z nim do roku 1916 i nawet gościli w Polsce – w Przemyślu, Rzeszowie, Tarnowie, Krakowie, Bielsko-Białej i Cieszynie. Pierwszy klip z udziałem rdzennych Amerykanów został sfilmowany właśnie podczas jednego z takich występów – za pomocą kinetoskopu Thomasa Edisona. Uczestnicy przedstawienia odtwarzali wówczas charakterystyczny dla ich kultury taniec duchów. Innymi wydarzeniami ukazanymi podczas spektakli były sceny klasyczne dla późniejszych amerykańskich westernów: ataki Indian na pociągi towarowe czy heroiczne starcia kowbojów z krwiożerczymi Indianami, chcącymi zamordować niewinną rodzinę osadników. Mimo udziału rdzennych Amerykanów w produkcji, na przykład Siedzącego Byka z plemienia Lakota, inscenizacje te trudno było nazwać autentycznymi.  To właśnie przedstawienia Buffalo Billa jako pierwsze ukazały rdzennych Amerykanów w rolach morderczych bestii, które stoją na drodze sprawiedliwego i heroicznego białego człowieka – silnego, łaskawego i odważnego. Ogromny sukces cyrkowych historii z Dzikiego Zachodu doprowadził do pogłębienia się stereotypów dotyczących Indian – nie tylko w Ameryce, ale też w Europie – które jeszcze przez wiele lat miały stanowić status quo w kulturze rozrywkowej.

Dobry, zły i neutralny Indianin

Każdy, kto obejrzał kilka westernów ze złotego okresu klasycznych filmów o kowbojach, poznał trzy najczęściej powielane stereotypy rdzennych Amerykanów: Indianina dobrego, złego i neutralnego. Za tych dobrych uważano oczywiście postacie, które wspierały białych bohaterów, na przykład poprzez odwrócenie się od swojego plemienia (The Red Man and the Child oraz A Mohawk’s Way). Najczęściej jednak na ekranach pokazywano Indian złych, a więc morderczych, krwiożerczych – takich, którzy przemoc uważali za jedyne rozwiązanie. Ściąganie skalpów z głów niewiniątek było dla nich równie naturalnym zajęciem, co dla Polaków zbieranie grzybów. Z kolei Indianin neutralny to typowy mędrzec, najczęściej będący blisko z naturą, nieuznający rozwiązań siłowych, w przeciwieństwie oczywiście do swoich okrutnych pobratymców.  Trudno jednak byłoby ich nazwać pełnoprawnymi bohaterami (czy też złoczyńcami). Indianie w klasycznych westernach z lat 30.-60. przedstawiani byli jednowymiarowo. Najczęściej stanowili przeszkodę do pokonania dla głównego bohatera lub swoiste trofeum w przypadku postaci kobiecych; na ekranie okazjonalnie dochodziło do relacji międzyrasowych (A Cry from the Wilderness, A Leap for Life czy The Indian Land Grab). Jeśli już pojawiała się próba sympatyzowania z rdzennymi Amerykanami, to na zasadzie: "jesteśmy bardzo biedni i słabi w porównaniu do potężnego, białego człowieka" – co dało o sobie znać w The Red Man and the Child.
Fot. Materiały prasowe
Jak widać, rzadkością było pokazywanie rdzennych Amerykanów jako postaci z krwi i kości. Nie mieli oni żadnych skomplikowanych motywacji ani drogi do przejścia; byli jedynie dekoracją w historii białego człowieka. To jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Najgorszym trendem ówczesnych czasów była romantyzacja masakr, których na rdzennych Amerykanach dopuszczali się żołnierze, chociaż narracja była zmieniana tak, by nawet największe zbrodnie były przebrane w heroiczne szaty. Do produkcji o takim wydźwięku należą A Pueblo Legend, The Massacre czy The Battle at Eldebush Gulch, jednak cały osobny akapit warto poświęcić na The Indian War Refought: The Wars for Civilizaton in America z 1914 roku, autorstwa Theodore’a Whartona. Fabuła przedstawiała wydarzenie znane jako Masakra nad Wounded Knee. Żołnierze Stanów Zjednoczonych zamordowali 250 członków plemienia Lakota, w tym również kobiety i dzieci, które pochowano w masowym grobie. Film jednak przedstawił to jako bitwę, która została przez żołnierzy heroicznie wygrana. Szalę goryczy przelał fakt, że za powstanie produkcji odpowiadał Departament Wojny Stanów Zjednoczonych, co było jawną propagandą.

Indianin idealny? Najlepiej biały lub uzależniony

To właśnie westerny stanowią fundament tego, jak w dzisiejszej popkulturze rozumiany jest konflikt rdzennych mieszkańców z osadnikami, i to one stworzyły mit kowboja, superbohatera ówczesnych czasów – człowieka dzielnego, silnego, charyzmatycznego i oczywiście białego. Po prostu uosobienie amerykańskiego ideału mężczyzny! Skąd wziął się termin "Indianie"? Został on wymyślony przez Krzysztofa Kolumba, który błędnie sądził, że dopłynął do Indii. Niestety również dla twórców filmowych pochodzenie rdzennych Amerykanów nie miało najmniejszego znaczenia. Setki plemion o różnych kulturach, zwyczajach i językach były zrównywane do jednego ogólnego terminu. Był to pierwszy, ale też znaczący sposób na ogołocenie rdzennych Amerykanów z tożsamości kulturowej, która jest dla nich tak ważna. Kolejnym problemem było to, że twórcy nie przywiązywali wagi do geografii. Żartuje się o tym, że Amerykanie mają z nią problem, ale takie podśmiechiwanie nie powinno dziwić, kiedy wielcy reżyserzy tamtych czasów umyślnie (lub nie) zmieniali położenie poszczególnych plemion. Nie przejmowali się dokładnością historyczną, kulturalną. Służyło to również wizualnemu przekazowi podprogowemu, który ukazywał tamte rejony najczęściej jako dzikie, opustoszałe – takie, które trzeba rozbudować i zasiedlić, w czym oczywiście mieli pomóc przykładni biali osadnicy. 
Fot. Materiały prasowe
Po II wojnie światowej wiele produkcji zaczęto kręcić w Hollywood, a nie w lokacjach, gdzie rdzenni Amerykanie naprawdę żyli, więc trzeba było ich sprowadzać do kinowego serca Stanów Zjednoczonych. Pracownicy z branży wykorzystywali tabakę i alkohol, aby przekonywać Indian do pozostania w Mieście Aniołów – po prostu ich od siebie uzależniali. Oczywiście oferowali im epizody lub role statystów w scenach batalistycznych. Ważniejsze angaże były powierzane białoskórym aktorom i aktorkom, którzy wcielali się nawet w postacie Indian. To kolejny przejaw dyskryminacji rdzennych Amerykanów, których przez tak długi czas pozbawiano własnej tożsamości i głosu. Za przykłady whitewashingu można uznać występy osobistości, takich jak: Jeff Chandler (Złamana strzała), który grał przywódcę plemienia Apaczów, Raquel Welch (The Legend of Walks Far Woman) w roli wojowniczki z plemienia Sioux, a także George Carlin (Zwariowane szczęście) ogrywającego indiańskiego zwiadowcę. Na listę można jeszcze wpisać: Audrey Hepburn (Nie do przebaczenia), Burt Lancaster (Apache), Rock Hudson (Taza, syn Koczisa). 

Rewizjonizm i Tańczący z wilkami

Kto pojawia się przed naszymi oczami, gdy pomyślimy o kowboju? John Wayne – niezrównany symbol kina westernowego, który miał chyba pewien problem z rozróżnieniem świata fikcyjnego od rzeczywistego, skoro tak usilnie starał się zwalczać Indian również prywatnie. Zacznijmy od tego, że podczas ceremonii Oscarów w 1973 roku Sacheen Littlefeather z plemion White Mountain Apache i Yaqui w imieniu Marlona Brando odmówiła przyjęcia nagrody za rolę w Ojcu chrzestnym. Wygłosiła przemówienie, w którym opowiedziała o dyskryminacji rdzennych mieszkańców Ameryki w przemyśle filmowym. Nawiązała między innymi do wydarzeń w Wounded Knee i Pine Ridge. To właśnie wtedy "bohaterski" John Wayne chciał zaatakować młodą aktorkę. I tylko sześciu ochroniarzy powstrzymało go od wejścia na scenę. Wystąpienie Littlefeather, chociaż wyśmiane przez publiczność na widowni (niemal całkiem białą i uprzywilejowaną) odbiło się w mediach szerokim echem. Miało to miejsce już w trakcie trwającego rewizjonizmu kina westernowego, które rozpoczęło się mniej więcej w podobnym czasie, co ostatnie filmy Johna Forda. Wpłynęła na to również wojna w Wietnamie, która mocno spolaryzowała amerykańskie społeczeństwo. W 1970 roku powstały filmy, takie jak Mały Wielki Człowiek i Niebieski żołnierz, które pokazywały rdzennych Amerykanów jako postacie sympatyczne, pozytywne. W tym świecie to biali stanowili zagrożenie – także dla innych białych ludzi, w tym głównego bohatera. Mały Wielki Człowiek był przełomowy, bo jedną z ważniejszych ról w nim odgrywał rdzenny Amerykanin, Dan George, który miał rolę mówioną, co wcześniej było niespotykane. W latach 80. zaczęło rozkwitać kino niezależne, w którym również można było znaleźć historie z Indianami, na przykład Na wojennej ścieżce. Jednak największy wstrząs miał miejsce w 1990 roku za sprawą Tańczącego z wilkami w reżyserii Kevina Costnera, który też zagrał w nim główną rolę. Film przy budżecie 22 milionów dolarów zarobił 424 miliony, co pokazuje, jak ogromną popularnością się cieszył. Produkcja spowodowała efekt domina. Można się spierać, że był w niej widoczny motyw białego wybrańca, który stara się ratować innych, lecz warto docenić to, że postaci Indian w końcu nie zostały potraktowane po macoszemu. Kevin Costner podszedł również skrupulatnie do kwestii autentyczności – bohaterowie mówili w swoim języku, a kamera często zaglądała do ich domów i nagrywała ich zwyczaje.
Fot. Materiały prasowe
Tańczący z wilkami był przełomem, który inspirował młodych Indian do tworzenia własnych filmów, co przełożyło się na powstanie m.in. Dance Me Outside w 1994 roku wyreżyserowanego przez Bruce’a McDonalda czy Znaków dymnych – w całości napisanych, wyreżyserowanych i zagranych przez rdzennych Amerykanów. Inne podobne dzieła to: The Doe Boy z 2001 roku, The Business of Fancydancing (2002), Skins (2002), Zło przychodzi nocą (2002), Chłopięca przyjaźń (2005). 

Co dalej?

Rdzenni Amerykanie w przemyśle filmowym przeszli długą drogę pełną cierpienia, poniżeń, wykorzystywania i zakłamywania prawdy historycznej oraz społecznej. Zaczynali od występów w obwoźnym cyrku i stereotypowych ról w klasycznych westernach. Dopiero lata później zyskali szansę, by stanąć po drugiej stronie kamery i opowiedzieć swoje historie.  Chociaż gatunek westernu umarł (przynajmniej na jakiś czas), stereotyp Indianina w umysłach wielu ludzi wciąż jest żywy. Teraz to od twórców, którzy nie mają już związanych rąk i zatkanych ust, zależy, jak wpłyną na burzenie tego mitu. Przedtem jednak Martin Scorsese opowie nam historię plemienia Osage, którego bogaci członkowie byli mordowani w latach 20. XX wieku. Profesjonalizm reżysera, jego dbałość o szczegóły, a także fakt, że jedną z głównych ról odgrywa Lily Gladstone, której korzenie sięgają plemienia Czarnych Stóp i Nimíipuu, pozwalają mieć nadzieję na coś wyjątkowego.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj