Koty to jeden z najpopularniejszych musicali. Pierwszy zwiastun jego kinowej adaptacji wywołał skraje emocje. Zastanawiam się więc, czy ma szansę odnieść sukces.
Tworzenie dobrych adaptacji to niewątpliwie ciężki kawałek chleba i z pewnością bardziej ryzykowny ruch, jaki można wykonać na swojej ścieżce kariery jako artysta. O tym już wielokrotnie mogli się przekonać wszyscy ci ambitni, którzy przez ostatnie lata z pełną determinacją starali się zaadaptować gry. Co jakiś czas także dostarczane są do kin przełożone na taśmę filmową książki, z tą różnicą, że w tej materii udało się stworzyć tak poważane dzieła jak Lolita (1962), West Side Story (1961), Lśnienie (1980), Łowca Androidów (1982) czy choćby zaskakująco zadowalająca wersja Tego z 2017 roku, a katalog bazujących na książkowym tekście źródłowym filmów, które odniosły sukces jest naprawdę pokaźny. Nie inaczej się miały musicale teatralne, które od czasu udźwiękowienia w kinie były łapczywie przenoszone na srebrny ekran. Nie inaczej, to znaczy, że także zdarzały się wpadki. A im dalej od złotej ery Hollywood, tym takich wpadek było więcej.
Miesiąc temu studio Universal Pictures opublikowało zwiastun długo wyczekiwanej adaptacji jednego z najsłynniejszych musicali wszech czasów - Kotów. I jakkolwiek kolorowo oraz nostalgicznie obrazki z tej kilkuminutowej sklejki nie wyglądają, tak reakcja ludzi na komputerowo obrobione twarze aktorów w kocich ciała daje mocny sygnał, że coś jest nie tak. Wystarczy spojrzeć na przeważającą ilość łapek w dół pod filmikiem na oficjalnym kanale studia na platformie YouTube, aby zauważyć, jak silne emocje wywołały projekty postaci tytułowych kotów. To przywodzi na myśl bardzo podobną sytuację przy wypuszczeniu zwiastuna do nadchodzącej adaptacji gry o szybkim niebieskim jeżu, czyli Sonic. Szybki jak błyskawica, kiedy to podniosły się niepochlebne głosy na temat bardzo niekonwencjonalnego wyglądu tytułowego bohatera. W tym przypadku jednak na histeryczną reakcję fanów odpowiedział poprzez Twittera sam reżyser filmu - Jeff Fowler. Mężczyzna zapewnił, że przyjął do serca krytykę i że od teraz wszyscy w Paramount Pictures pracują w pocie czoła, aby dostarczyć widzom odpowiedni wygląd Sonika. Gest pochlebny, ale gdyby na wcześniejszym etapie produkcji przewidziano reakcję internautów, teraz wielu animatorów nie musiałoby naprawiać tego bałaganu, który prawdopodobnie i tak szczególnie lepszy nie będzie. To daje jednak do myślenia, na ile można oszacować, jakie są oczekiwania widowni, do której kieruje się produkcję. Znajomość swoich odbiorców to sprawa nadrzędna, ale tego typu wpadki kreują wątpliwości, czy aby na pewno osoba odpowiedzialna za przedsięwzięcie jest kompetentna i wie co robi.
Za jeden z największych musicalowych zawodów w kinie w ostatnich latach można uznać Upiora w operze Joela Schumachera. Ten film bowiem to świetny przykład dysonansu tonalnego i nieumiejętności korzystania z języka dzieła, którym się operuje. Jedno z najsłynniejszych dzieł kompozytora Kotów, przez brak zrozumienia konwencji musicalu i sposobu przetransferowania go na plan filmowy, zostało przez reżysera Batmana i Robina sprofanowane. Bo Upiór w operze pełen jest niezrozumiałych oraz sprzecznych z założeniami oryginału decyzji reżyserskich. Jednak czym jest to zrozumienie języka medium, nad którym się pracuje?
W przypadku adaptowania musicalu scenicznego, najważniejszym aspektem całego przedsięwzięcia są ograniczenia. Kiedy tworzymy film na podstawie książki, musimy liczyć się z tym, że autor nie miał większych ograniczeń niż swoje intelektualne. Wówczas abstrakcyjne pojęcia czy przewyższające budżet produkcji sceny trzeba zmienić i zastąpić czymś, co będzie pozwalało widzowi doświadczyć podobnych emocji. Musical sceniczny natomiast to medium, które czerpie z ograniczeń i płynących z nich kreatywnych, oszczędnych rozwiązań; przy oglądaniu wydarzeń na scenie nikomu nie będą przeszkadzać widoczne mechanizmy czy niewidoczne meble. Przy adaptowaniu tego rodzaju tekstów źródłowych potrzeba więcej kombinowania, więcej zmian i więcej wiary w samo medium, ponieważ musical nie jest szczególnie rozchwytywanym przez widzów gatunkiem filmowym.
Chociaż Broadway w ostatnim sezonie mógł pochwalić się rosnącym wynikiem sprzedaży, tak jeśli popatrzymy na listę najlepiej zarabiających filmów wszech czasów, z 50 pozycji tylko 10% stanowią filmy musicalowe, a co najistotniejsze - są to filmy Disneya. Obecnie żadna oryginalna musicalowa produkcja nie wstrząsnęła box officem tak, jak zrobiły to ostatnie remaki wytwórni Myszki Miki. A i one zyskały jedynie dzięki nostalgii i ciekawości widzów, wychowujących się na animowanych wersjach widowisk. Ten aspekt można uznać za kluczowy, ponieważ po klapie, jaką była Hello, Dolly!, koncept musicalu w kinematografii stał się bardziej popularny w animacji, a szczególnie w tej wytwórni Disneya. Nie jest to jednak szczególnie zaskakujące; musical wymaga od widzów uwierzenia i zaakceptowania zjawiska występowania scen, w których w środku rozmowy kilka postaci zaczyna śpiewać i tańczyć. Jest to koncept tak absurdalny, że wydaje się być odpowiedni dla surrealistów i animatorów, u których rysunkowe abstrakcyjne, nierealistyczne kreacje to nic niecodziennego. Co jakiś czas nadal zdarzają się musicale aktorskie, ale zwykle twórcy czują potrzebę asekuranckiego usprawiedliwienia wyboru tego konceptu przy swoich filmach, czy to chęcią parodii (Moulin Rouge!; Tańcząc w ciemnościach) czy też odpowiednim kontekstem (Córki dancingu, La La Land). Jednak bez odrobiny dystansu w narastających sceptycznych i cynicznych nastrojach współczesnej epoki, beztroskie korzystanie z formy tańca i śpiewu w filmie jest bardzo ryzykowne.
Stąd też wynikać może zwątpienie w to, że nadchodzące w tym roku Koty okażą się sukcesem. Ponieważ niepokojące twory animacji pod presją studia to jedna sprawa, ale kwestia przełożenia specyficznego w swej formie musicalu na obraz współczesnej popkultury może okazać się znacznie większym problemem. Bowiem pomimo tego, że Koty są jednym z pierwszych przedstawicieli gatunku megamusicalu, tak mają też pewne konotacje z gatunkiem musicalu koncepcyjnego. Megamusical to powszechne obecnie wielkie widowisko, które stawia na pełne blichtru scenografie, wielkie orkiestry i tłumne obsady, do nich zalicza się między innymi Upiór w operze, Nędznicy, Miss Saigon, Wicked czy zyskujący coraz większą popularność Hamilton. Niemniej, uznaje się, że prekursorem tego gatunku jest musical koncepcyjny, czyli charakteryzujący się zmniejszeniem roli dramaturgii oraz historii linearnej na rzecz postaci czy idei w formie metafory. Musicale koncepcyjne wówczas można kolokwialnie nazwać zwykle pozbawionymi fabuły, ponieważ skupiają się bardziej na reflektowaniu nad jakimś konceptem, niżeli prowadzeniu podróży bohatera. A do przedstawicieli tego rodzaju musicalu zalicza się Company Sondheima, HairKabaret, czy właśnie Koty. To stawia tę filmową adaptację pod znakiem zapytania, bo o ile Hair czy Kabaret są musicalami koncepcyjnymi, tak mają również widocznie zarysowaną fabułę, w przeciwieństwie do Company czy Kotów, gdzie widz spędza dwie godziny na słuchaniu piosenek o bohaterach widowiska.
Reżyserem filmu jest Tom Hooper, który kierował ostatnio tworzeniem filmowej adaptacji Les Misérables: Nędznicy. Niektórzy do dziś zarzucają Hooperowi zbędne efekciarstwo przez nagrywanie wokali na żywo, deformujących twarz aktorów zbliżeniach i ruchliwej kamerze, które to miały dodać opowieści realizmu. Ponoć jego adaptacja tego megamusicalu jest zbyt dosłowna i poważna, a przez to niekompatybilna z charakterem scenicznej wersji. Jakkolwiek skutek działań reżysera można pozostawić na osobiste dywagacje, tak niełatwo oprzeć się wrażeniu, że Hooper lubi oprawiać swoje filmy na zmianę w pretensjonalność oraz nudzący realizm, i trudno dopasować ten styl do Kotów. Choć prawdę mówiąc, ciężko wyobrazić sobie zaadaptowanie ich przez kinematografię w ogóle, i nieszczególnie czuć konieczność przekładania tego tytułu na film, skoro nadal możemy cieszyć się świetnym nagraniem scenicznym z 1998 roku.
Ostatnio na West Endzie robi furorę musical, który z łatwością można zakwalifikować jako musical koncepcyjny. Six the Musical to koncert popowy wszystkich sześciu żon angielskiego króla Henryka VII, które w charakterystycznych dla współczesnych gwiazd estrady brzmieniach konkurują o tytuł najlepszej żony. Mamy tam Beyonce, Avril Lavigne czy Adele. W nadchodzących Kotach zaś nie zabraknie nam Taylor Swift, Jennifer Hudson czy Jason Derulo, zgodnie z panującym ostatnio trendem angażowania do musicali znanych nazwisk, niekoniecznie wpasowujących się w broadwayowski warsztat.