Wkrótce przekazywane pocztą pantoflową informacje zbudowały prawdziwą podwórkową legendę. Czy ten film naprawdę istnieje? Czy rzeczywiście są tam smoki, olbrzymy i inne potwory? Kim jest ten bohater w kapeluszu, który strzela batem, ma pelerynę i niezniszczalną skórę? W drugiej połowie lat osiemdziesiątych nastąpił rozkwit wypożyczalni kaset wideo, dzięki czemu większość dzieciaków wreszcie zaspokoiła swoją ciekawość. Bohater przedstawiał się jako Indiana Jones. Co prawda nie miał peleryny, ani niezniszczalne skóry, ale wyczyniał rzeczy, o których polskim „podwórkowcom” się nawet nie śniło (pierwsze komiksy o superherosach pojawiły się chwilę później). Film, który tak wszystkich fascynował, nazywał się Indiana Jones and the Temple of Doom. Mało kto wtedy zdawał sobie sprawę, że jest to druga część trylogii przygód sympatycznego archeologa. Ważne było, że obraz zawierał większość makabrycznych elementów, które zbudowały jego legendę wśród ówczesnej dzieciarni. Co prawda nie było smoków i olbrzymów, ale małpie mózgi i wyrwane serca całkowicie wystarczyły, aby zaspokoić łaknące dreszczu emocji gusta, postpeerelowskiej młodzieży. Mało kto był wtedy gotowy na tak wielką dawkę przygód. Indiana Jones i Świątynia Zagłady to obraz znacząco różniący się formą od poprzednich części perypetii archeologa. Tutaj akcja nie zwalnia nawet na minutę. Od samego początku, kiedy to bohater zmaga się z przestępcami w Szanghaju, po ostateczną konfrontację w Indiach, fabuła pędzi i zupełnie nie daje odetchnąć oglądającemu. Są oczywiście momenty wolne od walki, pościgów i gonitw, ale wtedy w ich miejsce pojawia się rozbrajający humor lub przerażający horror. Tak się kiedyś robiło filmy – pod względem intensywności emocji mieliśmy do czynienia z prawdziwym majstersztykiem. Oczywiście ówczesna widownia, zauroczona dynamiką i efektownością, nie dostrzegała wytartych klisz i wszechobecnego kiczu. James Bond w kapeluszu? To już było. Księżniczka w białej, wytwornej sukni, biegająca po lochach i czekająca na ratunek przystojnego macho? Jakie to urocze. Biedni mieszkańcy wioski ciemiężeni przez bogatych władców? Znamy to już aż za dobrze. Podobnych motywów było dużo więcej. Kogo to jednak obchodziło, gdy widz oglądał film, z wielkim rogalem na twarzy, nie mając nawet chwili na głębszą refleksję. Wracając do obrazu po niespełna 30 latach, trzeba przyznać, że co prawda część motywów już nieco trąci myszką, to jednak większość elementów fabularnych zupełnie się nie zestarzała. Największe wrażenie robi oczywiście segment uroczystej kolacja w pałacu i morderczy obrzęd w świątyni. To właśnie na te momenty czekaliśmy wszyscy, gdy po raz pierwszy sięgaliśmy po Świątynię Zagłady. W tych momentach kłania się wielki kunszt reżyserski Steven Spielberg. Te dwa kulminacyjne motywy filmu zrealizowane są perfekcyjnie. I wtedy i teraz robią nadal wielkie wrażenie. W latach osiemdziesiątych, wywoływały lęk i obrzydzenie, teraz bawią i fascynują. W obu przypadkach wywołują wielkie emocje.
fot. Lucasfilm
Świątynia Zagłady trochę gorzej wypada w zestawieniu z pozostałymi częściami przygód archeologa. Pomijając dyskusyjną część czwartą, zarówno Raiders of the Lost Ark, jak i Indiana Jones and the Last Crusade przewyższają nieco poziomem artystycznym drugą odsłonę historii Indiana Jonesa. Tego czego jej brakuje, w porównaniu do pozostałych filmów, to bardziej rozbudowana fabuła. Pozostałe produkcje, a nawet Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull, przedstawiają epicką historię, pełną ciekawych wątków i ogólnoświatowych intryg. Fabuła tych filmów jest, jak na kino przygodowe, bardzo rozbudowana. Pełna odniesień do nierozwiązanych zagadek współczesnego świata, fascynuje swoją tajemniczością. W Świątyni Zagłady mamy oczywiście kult bogini Kali, jednak jest on tylko pretekstem do beztroskiej akcji. Całość jest oczywiście rozrywkowa i miła dla oka, jednak w porównaniu do pozostałych części, pewnych rzeczy tutaj brakuje. Oglądając Świątynię Zagłady po niespełna 30 latach, towarzyszyły mi podobne emocje jak wtedy, gdy razem z kumplami z podwórka męczyliśmy niemiłosiernie kasety VHS w domowym odtwarzaczu. Przypominając sobie tamte czasy i pasje, jakie obudził w nas ten obraz Stevena Spielberga, warto oddać hołd ówczesnemu kinu, które ukształtowało nasze pierwsze popkulturowe fascynacje. Świątynia Zagłady, a następnie Enter the Dragon i Jaws… Aż łezka się w oku kręci.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj