Bo, jako gatunki z natury rzeczy mające przede wszystkim na celu wywołanie u odbiorcy określonych emocji, są tak zsubiektywizowane, że nigdy nie silę się na stwierdzenia „Mnie rozśmieszyło, to i ty będziesz pękać ze śmiechu” albo nie zachwalam jakiegoś straszaka jako wybitnie przerażającego. Dlatego, gdy recenzuję, skupiam się na aspektach warsztatowych, z grubsza tylko charakteryzując podejście do humoru czy grozy i staram się nakreślić szerszy kontekst, akceptując, że każdego cieszy co innego. Z tego powodu apeluję: po przeczytaniu poniższego proszę nie jechać na Bobrowiecką z kamieniami (przy okazji, zważywszy na sąsiedztwo ambasady koreańskiej, można rozpętać trzecią wojnę). Pewnie nie powinienem tego wszystkiego pisać, zważywszy na popularność, jaką cieszy się u nas od czasu premiery pierwszego filmu Deadpool, oraz z uwagi na fakt, że przetłumaczyłem już grubo ponad pół tysiąca stron o najemniku z nawijką, ale... no... jakby to powiedzieć... nie śmieszy mnie.
Komiks jest gęsto zadrukowany (zajmuję się serią Classic, czyli opowieściami jeszcze z lat dziewięćdziesiątych), pełen językowych dziwności i popkulturowych odniesień i stanowi dla mnie translatorskie wyzwanie, dlatego też jest to interesująca batalia, ale już kina po raz drugi chyba nie zmogę. Deadpoolowe szaleństwo będę musiał, po prostu, przeczekać. Nie chodzi o to, że mam jakieś wyjątkowo niestandardowe poczucie humoru, bo, jak każdy porządny człowiek, śmieję się i na Hot Fuzz, i na, powiedzmy, 21 Jump Street, lecz Deadpool wywołuje u mnie co najwyżej zażenowanie. A nie zawsze tak było. Pamiętam jak przed laty mój serdeczny kolega, zresztą komiksiarz legitymujący się ksywką Bele (jego prawdziwa tożsamość nie jest znana nikomu), zachwalał mi niemalże transgresywny komiks o zdeformowanym typie, co to gada do czytelnika i w ogóle jest kozak. Przejrzałem i uznałem, że faktycznie interesujące. Ale potem przekartkowałem kolejny komiks z Deadpoolem, następny i jeszcze jeden, po czym okazało się, że to ciągłe męczenie kotka przy pomocy młotka, ten sam żart zakatowany na śmierć.
Oczywiście humor ewoluował, dawniej jucha nie tryskała fontannami, a Wade Wilson wyrażał się może i niespecjalnie ładnie, ale nie bluzgał, czyli to nie tak, że latami tkwił w miejscu. Narodził się przecież jako, po części, parodia, istny sobowtór Deathstroke'a z DC, któremu podkradł fuchę, kostium i imię, tylko nieznacznie je przeinaczając. I trzeba to gościowi oddać, że faktycznie wyróżniał się na tle innych postaci Marvela, przegrywającego trudną wojnę z problemami lat dziewięćdziesiątych, które wydawnictwo samo sprokurowało. Gdy dostał swoją serię, scenarzysta Joe Kelly otwarcie drwił sobie z gromkopierdnych kosmicznych sag i pokręconych historyjek opisujących retrospektywnie genezy rozmaitych trykociarzy, każąc Deadpoolowi samodzielnie pokonać istotę o boskiej mocy, aby potem zasugerować, że Wade Wilson to nawet nie Wade Wilson i czytamy o jakimś innym typku. Dopiero z czasem pyskatemu najemnikowi pozwolono zburzyć czwartą ścianę, zwrócić się bezpośrednio do czytelnika i wykłócać ze swoimi myślami, ale ta wysilona pogoń za rewolucyjnymi rozwiązaniami i ciągłe przekonywanie o wyjątkowości Deadpoola wywoływała u mnie jedynie ziewnięcie. Bo mało kto potrafił cokolwiek z tymi pomysłami zrobić, a raz opowiedziany dowcip przestał śmieszyć.
Dlatego zaskoczył mnie poniekąd taki sukces Deadpoola, przecież ten film, będący ekwiwalentem powtarzanego codziennie żartu z naklejeniem koledze ze szkolnej ławki gołej baby wyrwanej z magazynu z gołymi babami zarobił astronomiczne pieniądze, choć to irytujące, wysilone, zapatrzone w siebie pozerstwo. Pamiętam, jak rozglądałem się po śmiejących się na sali ludziach i dumałem, czy to ja dałem się wykiwać, czy oni. Choć dwójka leci już przedpremierowo od paru dni, jeszcze nie zaobserwowałem na swojej tablicy na Facebooku jakiejś wzmożonej ruchawki, czyli albo ludziom już przeszło (raczej nie), albo jeszcze się na dobre nie zaczęło (raczej tak). Oczywiście dopuszczam wersję optymistyczną, że Deadpool trochę dorósł, co nie znaczy, że spoważniał, i nie będzie mi serwował już gimnazjalnego dowcipu, próbując przy tym udowodnić rzekomych tendencji wywrotowych. Ale jeśli okaże się inaczej, nie będę żywił urazy, bo, jak napisałem na początku, komedie rządzą się swoimi prawami. Paradoksalnie, tym razem poczekam na recenzje.
Ciekawy jestem jednego: na ile nowy Deadpool będzie kinem superbohaterskim? Bo zdaje się, że Fox próbuje, poprzez poprzednią część filmu, Logana i, niebawem, Venoma, wytyczyć jeszcze jedną ścieżkę, nieprzecinającą się ani z uporządkowaną formułą Marvel Studios, ani z bałaganiarską wyklejanką DC. Chce mocować się z samą ideą superbohatera i schematami gatunkowymi, jakie doń przylgnęły, odważniej sobie z nimi poczynając. Lecz nie jestem pewien, czy podobne rozważania mają sens i nie strzępię klawiatury po próżnicy, skoro Disney wykupił Foxa i pewnie niebawem dołączy X-Men i całą resztę do swojego katalogu i uniwersum. A co z Deadpoolem? Bo przecież kto jak kto, ale Wade Wilson pasuje do MCU jak pięść do nosa. Reboot? Chyba nie, skoro Ryan Reynolds, jakkolwiek to zabrzmi, znosi złote jaja. One shoty lub serie produkowane przez Marvel Studios, ale nienależące do MCU? Oj, nie sądzę. I choćby dlatego, żebym mógł się co to tego przekonać, życzę drugiemu Deadpoolowi komercyjnego sukcesu. Idźcie za mnie do kina.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.