Zachwycając się kinowymi przebojami Marvela, zapominamy często, że to w Netflixie opowieść komiksowa przeszła najbardziej zaskakującą ewolucję. Seriale, które częściowo zostały już skasowane, zrobiły dla marvelowskich superbohaterów być może więcej niż filmowe blockbustery.
Seriale Iron Fist, Daredevil i Luke Cage odeszły już do krainy wiecznych łowów. Marvel's Jessica Jones powróci z trzecim sezonem, ale chyba nikt nie spodziewa się kolejnych kontynuacji. Podobny los może spotkać również The Defenders oraz Marvel's The Punisher. Pożegnanie z tymi tytułami odbywa się w ponurej atmosferze. Niespotykaną sytuacją na ogólnoświatowym rynku tv/vod jest anulowanie lubianych, popularnych i rozpoznawalnych tytułów. Jak wszyscy wiemy, wpływ na decyzję o zakończeniu realizacji seriali ma uruchamiana właśnie platforma Disneya, która ewidentnie chce mieć kontrolę nad wizją artystyczną wszystkich produkcji powstających w ramach telewizyjnego Marvela.
Zapowiedzi nowego streamingowego giganta są imponujące, jednak nie każdy jest tutaj optymistycznie nastawiony. Ujednolicona wizja artystyczna ma swoje zalety, jednak czy doprowadzi ona do oczekiwanego połączenia świata filmów i seriali? Wątpliwe, ponieważ kłopot leży nie tyle w kwestiach kreatywnych, co w interesach finansowych podmiotów realizujących dane projekty. Poza tym różnice zarobków pomiędzy aktorami grającymi w telewizji i gwiazdami z dużego ekranu są tak ogromne, że w momencie połączenia, pojawiłyby się pewnie problemy, zmuszające decydentów do renegocjacji kontraktów z poszczególnymi artystami.
Do disnejowskiej platformy jeszcze powrócimy, a teraz skupmy się na tym, co właśnie odchodzi bezpowrotnie. W 2015 roku, gdy na ekranach kin królował Avengers: Age of Ultron i Ant-Man, Netflix wypuścił serial o Diable Stróżu. W momencie gdy kinowy Marvel wchodził w trzecią fazę, a słupki box office’u z każdym kolejnym obrazem były coraz bardziej imponujące, kilku twórców zdecydowało się zaprezentować z goła inne podejście do kultowego superbohatera z Domu Pomysłów. Drew Goddard, który dał się poznać jako bardzo zdolny filmowiec (The Cabin in the Woods, Bad Times at the El Royale) zaproponował estetykę odmienną od tego, co widzieliśmy do tej pory zarówno na wielkim, jak i małym ekranie (Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.).
Niewidomy gość w czerwonym kostiumie, łysy grubas w białym fraku, niewysoki karateka w żółtej opasce, niezniszczalny Afroamerykanin, morderca z czachą na klacie i ponura laska w skórzanej kurtce. Przed erą MCU bohaterowie ci bytowali sobie spokojnie na obrzeżach uniwersum Marvela, od czasu do czasu dając o sobie znać szerokiej publiczności. Mimo że w popkulturze nie dorównywali marketingowo takim tuzom jak Spider-Man czy Hulk, fani komiksów szanowali opowieści o Daredevilu, Punisherze i pozostałych, za bardziej realistyczne podejście do superbohaterskich przygód. Podejście to doskonale sprawdziłoby się w kinie bądź telewizji, lecz niekoniecznie pasowałoby do MCU, które pod disnejowską batutą zmierzało w nieco innym kierunku. Żal było patrzeć, jak świetne genezy Daredevila czy Punishera marnowały się w miałkich produkcjach tworzonych przez ludzi niemających za grosz wyczucia w komiksowej estetyce. Ikoniczna postać Kingpina mimo kilku prób również nie została zagospodarowana jak należy. Coraz bardziej epickie kinowe obrazy Marvela nijak miały się do opowieści o pani detektyw z problemem alkoholowym czy o mścicielu zabijającym przy pomocy broni palnej dziesiątki zbirów. Genezy tych postaci były jednak zbyt atrakcyjne fabularne, a potencjału perypetii Matta, Luke’a czy Jessici grzechem byłoby nie wykorzystać.
Netflixowe seriale znalazły złoty środek pomiędzy mrocznym realizmem Nolanowskich Batmanów i niezobowiązującą przygodą prosto z filmów Marvela. Zachwyceni naturalistycznym podejściem do tematyki superbohaterskiej z The Dark Knight mogli poczuć się wielce usatysfakcjonowani, oglądając przygody Daredevila czy Punishera. Z drugiej strony jednak, każda z produkcji podchodziła z wielkim szacunkiem do komiksowych pierwowzorów. Nawet te słabsze seriale (Iron Fist, The Defenders) umiejętnie odnajdywały złoty środek pomiędzy bajkowym uniwersum Marvela, a surową rzeczywistością naszego świata.
Powyższe jest oczywiście niezwykle istotne, ale największy sukces netflixowy Marvel odniósł na nieco innym polu. Twórcom udało się zekranizować postacie superbohaterów w sposób, w jaki do tej pory jeszcze nie robiono. Forma odcinkowa pomogła rozwinąć je w ciekawym kierunku, zachowując przy okazji komiksowy sznyt. Matt Murdock już zawsze będzie miał wygląd i manierę Charlie Cox. Daredevil zyskał twarz, charakter, osobowość, głębię i styl. Dzięki temu nikt już nie pamięta o Ben Affleck w roli Czerwonego Diabła z bardzo Daredevil. Możemy być też pewni, że cokolwiek zdarzy się w przyszłości w kwestii tej postaci, trudno będzie przebić kreację, którą Cox stworzył na spółkę z showrunnerami netflixowego Marvela.
Podobnie sytuacja wygląda z kultowym Punisherem. Najpierw mieliśmy w tej roli prawdziwą gwiazdę kina akcji lat osiemdziesiątych, Dolph Lundgren. Film był jednak słaby, więc szybko o nim zapomniano. Później we Franka wcielił się Thomas Jane, który zupełnie nie sprawdził się jako brutalny mściciel. Ray Stevenson był przynajmniej wizualnie podobny do bohatera z kart komiksów, jednak Punisher: War Zone stanowił na tyle zły obraz, że kolejna wersja pogromcy szybko przeszła do lamusa. Teraz, gdy pierwsza seria netflixowego hitu wbiła widzów w fotel, a druga zapowiada się równie ekscytująco, nikt nie ma wątpliwości, że Jon Bernthal urodził się po to, aby zagrać Franka Castle. Aktor nie musiał się zbytnio wysilać, aby jego postać była przekonująca. Podobnie jak Robert Downey Jr., przechodzący naturalną przemianę w Tony Starka, tak i Bertnhal wykorzystał swoją charyzmę i został Punisherem.
Czy Finn Jones jest najlepszym z możliwych Iron Fistów? Czy nadejdzie kiedyś moment, gdy na wielkim bądź małym ekranie pojawi się Jessica Jones, w doskonalszym wydaniu niż ta netflixowa? Mówi się o tym, że Disney może mieć chrapkę na rebooty opowieści o członkach Defenders. Jeśli potentat rzeczywiście zdecyduje się na taki ruch czeka nas prawdziwy festiwal porównań, zestawień i odniesień. Może się różnie zdarzyć, jednak mało prawdopodobne, aby z takich analiz Disney wyszedł obronną ręką. Trudno sobie wyobrazić, aby w serialu skierowanym jednak do młodego widza, poświęcono kilka długich odcinków na budowę sylwetki psychologicznej głównego bohatera. Czeka nas raczej niezobowiązująca akcja, a nie powolna geneza. Nie ma co negować oczywiście tej polityki – zręczni twórcy w ramach takiej konwencji mogą wykreować wielkie dzieło. Trudno jednak będzie im zaproponować widzom tak głębokich protagonistów, jakich wypracował sobie Netflix. Nawet Danny Rand, główny bohater najsłabszego serialu z cyklu, jest pełnoprawną postacią, która przechodziła ewolucję charakterologiczną praktycznie do ostatnich odcinków drugiej serii. Fakt, że jego osoba nie wszystkim przypadła do gustu, paradoksalnie można uznać za jej siłę. Ten typ tak ma można by rzec – niech rzuci kamieniem ten, kto w swoim towarzystwie nie ma chociaż jednego takiego irytującego cherubinka.
Serial Luke Cage poszedł jeszcze dalej. Oprócz krwistej postaci zaserwował nam zupełnie unikatową konwencję. Niezniszczalny wojownik nie jest bowiem jedynym bohaterem dwóch sezonów tej produkcji. Ważną rolę odgrywa tutaj Harlem i społeczność afroamerykańska. W ślad za tym, kluczowa dla pozytywnego odbioru formatu staje się czarna muzyka – hip hop, soul, blues, jazz, a nawet reagge. Wynikiem tego, Luke Cage nabiera klimatu, potrafiącego zauroczyć widzów, którym obca jest estetyka kina superbohaterskiego. Pod tym względem opowieść o obrońcy Harlemu to ewenement i doskonały przykład produkcji, która wychodzi daleko poza ramy tradycyjnych form.
Kinowy Marvel już od dłuższego czasu udowadnia nam, że komiksowe opowieści mogą być piękną bajką poruszającą miliony widzów na całym świecie. Netflixowe seriale natomiast pokazały, że obrazkowe historie mają potencjał, z którego można czerpać bez końca. To w tym miejscu superbohaterowie przeszli największą przemianę. Dzięki filmom stali się niezwykle atrakcyjni dla masowego widza, budząc uwielbienie, które niegdyś czuli jedynie komiksowi zapaleńcy. Seriale Netflixa postawiły natomiast na treść. Bohaterowie nie są już tak ekscytujący, ale za to mają głębię charakterystyczną dla literackich i filmowych protagonistów. Wciąż obserwujemy walkę dobra ze złem, ale tym razem czerń i biel mają wiele odcieni. Dlatego też ci niedoskonali i poharatani przez życie bohaterowie są tak wiarygodni i w pewien sposób nam bliscy. Połączenie archetypu wojownika w lśniącej zbroi z opętanym przez wewnętrzne demony męczennikiem jest zawsze intrygujące dla odbiorcy. Komiksowi herosi stali się w końcu nam podobni i za to należą się Netflixowi podziękowania.