Każdy kto choć raz był na festiwalu filmowym doskonale zdaje sobie sprawę, że wzięcie udziału w takim wydarzeniu wymaga poświęceń. Sen zredukowany zostaje do minimum, mięśnie bolą od siedzenia, oczy łzawią od patrzenia, a żołądek buntuje się w odpowiedzi na kiepskie jedzenie, zbyt dużo kawy i te wieczorne drinki, które umilają czas dyskusji o kolejnych filmach. Gdy kończy się czwarty dzień festiwalu zmęczony organizm daje o sobie znać i wtedy naprawdę można powiedzieć, że funkcjonuje się dzięki miłości do kina. Na American Film Festival na szczęście nie brakuje filmów do kochania. Emocje, które odczuwa się po wyjściu z sali kinowej po kolejnym dobrym albo bardzo dobrym filmie są jak zastrzyk energii. Rozchodzi się ona po całym ciele, pozwalając zapomnieć o zmęczeniu i wszelkich niedostatkach snu i jedzenia. Szybko okazuje się, że te uczucia, które na długo pozostają w sercach i myślach były warte wszelkich poświęceń. Jeśli chcecie przekonać się na własnej skórze o czym mówię, American Film Festival to świetny wybór na sam początek festiwalowej przygody. Przez te cztery dni nie obejrzałam złego filmu, a tylko jeden z nich okazał się być słabym. Mowa to o Rodzinie Fangów, produkcji, która mimo doborowej obsady (Kidman, Bateman, Walken) okazała się być płytka, płaska i zupełnie nic nowego nie powiedziała w temacie, którego się podjęła. Całość opowiada o dorosłym rodzeństwie, które próbuje przepracować problemy z rodzicami. Mimo, że pomysł na przedstawienie rodziny był całkiem oryginalny to zupełnie niewiarygodny i niekonsekwentny scenariusz rozpadł się w drobny mak.
źródło: materiały własne
Podobno z tym nietrafianiem na złe filmy miałam szczęście, bo dochodzą mnie głosy, że takie się zdarzają, ale wciąż są one w mniejszości. Wystarczy ostrożnie dobierać kolejne tytuły, zaufać selekcji filmów z Cannes i Sundance, by nie trafić na żadne zgniłe jabłko. W przeciwieństwie do festiwalu Nowe Horyzonty (który także uwielbiam), American jest opcją dużo bardziej bezpieczną i pewniejszą. Wrocławską publiczność podzielił w tym roku Swiss Army Man i to oczywiście wcale nie jest zaskoczeniem. Film o rozbitku, który zaprzyjaźnia się z pierdzącymi zwłokami odbił się głośnym echem wszędzie, gdzie był pokazywany. Wychodząc z sali po seansie słyszałam wiele wzburzonych głosów – jedni uznali go za profanację i przekroczenie pewnych granic, drudzy zachwycili się szalonym i oryginalnym podejściem reżysera. Czegoś takiego w kinie jeszcze nie było, a moje wrażenia możecie przeczytać TUTAJ. Obok Patersona (o którym więcej TUTAJ), najlepsze filmy, jakie do tej pory obejrzałam to Moonlight, Konsultantka i Sully. Na Moonlight bardzo liczyłam od momentu, gdy o nim usłyszałam i warto było na ten film czekać. Kameralny, subtelny dramat o dojrzewaniu, poszukiwaniu tożsamości seksualnej i kształtowaniu siebie w nieprzyjaznym świecie, a wszystko to zostało skąpane w niezwykłych kadrach. Ten film z pewnością ma szansę w oscarowej kategorii związanej ze zdjęciami. O Sully’ego trochę się martwiłam, bardzo chciałam aby to był udany film, bo Clint Eastwood rozczarował już ostatnio przy Snajperze. Na szczęście moje obawy okazały się być bezpodstawne. Sully to bardzo dobry film, który został odpowiednio wyważony i bohaterstwo pokazuje bez patosu i wielkich gestów. Eastwood udowodnił, że wciąż potrafi robić kino bardzo angażujące. Więcej na ten temat możecie przeczytać w mojej recenzji TUTAJ. Konsultantka z kolei to film, który bierze udział w konkursie głównym festiwalu i był został przeze mnie wybrany prawie zupełnie w ciemno. Zainteresowała mnie tematyka, którą ostatnio kino chętnie eksploatuje – granic między człowiekiem i maszyną. I zostało to pokazane świetnie, wiarygodnie i interesująco z mocno zarysowaną psychologią postaci. Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję Konsultantkę obejrzeć, to naprawdę warto to zrobić. Film doskonale wpisuje się w bolączki i zmartwienia dzisiejszego świata, jednocześnie oferując pocieszenie. Przede mną ostatnie dni festiwalu, które zapowiadają się więcej niż dobrze – w planach Manchester by the Sea, Certain Women, American Honey, Loving i oczywiście Nocturnal Animals. Podsumowując – dużo emocji, a mało snu. Kiedy jednak w niedzielę położę się do łóżka po ostatnim filmie, wiem, że ogarnie mnie uczucie smutku, bo z American Film Festival zawsze się ciężko żegnać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj