Od powstania animacji Ghost in the Shell minęły już dwadzieścia dwa lata. Hollywood za słynne anime zabrało się już dawno, ale dopiero za kilka dni fani będą mieli okazję zobaczyć aktorską wersję kultowego filmu. Czas więc zadać sobie pytanie – skąd wziął się fenomen Ducha w pancerzu?
Film z 1995 roku zyskał sobie miano kultowego już dawno. Przede wszystkim wielu twórców przyznało się, że czerpało inspiracje z tej animacji, a słynny przykład The Matrix obił się już o uszy chyba każdemu. Gdyby nie Kôkaku kidôtai, nie byłoby zapewne trzech filmów sióstr Wachowskich, a już na pewno nie wyglądałyby tak samo. Ot, choćby zielona kolorystyka od razu wzbudza konkretne skojarzenia. Na upartego można też stwierdzić, że Avatar Jamesa Camerona także zawiera klarowne odniesienie do Ghost – chodzi o przenoszenie umysłu danej osoby do innego ciała. Podobnie ma się rzecz w filmie Surrogates z Brucem Willisem, gdzie ludzie używają zastępczych robotów do kontaktu ze światem, a sami nie ruszają się z domu. Z kolei sam Kôkaku kidôtai inspirowany jest w mniejszym lub większym stopniu innym kultowym dziełem, a mianowicie Łowcą androidów – miasta w obu filmach mają podobny design.
A o czym tak właściwe jest Kôkaku kidôtai? Ktoś powie, że to cyberpunkowa animacja science-fiction opowiadająca o jednej ze spraw Sekcji 9, zajmującej się cyberprzestępczością. Jednak to daleko idące uproszczenie, a wątek śledztwa dotyczącego Władcy Marionetek jest tak naprawdę tylko pretekstem do rozważania istoty życia. Tytułowy Duch jest bowiem sednem istnienia oraz jednym dowodem, dzięki któremu można odróżnić "zcyborgizowanego" człowieka od stuprocentowego androida. Ciało jest w przypadku Motoko Kusanagi tylko zamiennikiem, ruchomą otoczką jej duszy, która nietknięta wciąż żyje w coraz to nowocześniejszym ciele. Warto wspomnieć, że i to ciało, choć piękne, niezwykle wytrzymałe i sprawne, wymaga ciągłej konserwacji i napraw. Bez techników tacy ludzie nie byliby w stanie egzystować, pomimo, wydawałoby się, doskonałego budulca. Duch jest więc istotą życia, a Major zastanawia się, czy jest jeszcze sobą, czy może już tylko całkowicie sztucznym bytem. Ale co to właściwie znaczy być sobą? Sam tytuł jest nawiązaniem autora mangi do słów Gilberta Ryle’a, brytyjskiego filozofa krytykującego kartezjańską ideę dualizmu psychofizycznego, zakładającego, że umysł człowieka oraz jego ciało są od siebie odseparowane i niezależne. Warto zauważyć, że w filmie proces przenoszenia umysłu Major do świadomości Władcy Marionetek jest obarczone ogromnym ryzykiem, więc to niejakie przełożenie na ekran tezy twórców, że ciało i dusza mają ze sobą wiele wspólnego.
Te filozoficzne rozważania z pewnością są jedną z przyczyn fenomenu Kôkaku kidôtai. W filmie nie brakuje akcji, pościgów, strzelanin czy innych tego typu atrakcji, a jednak finał w znacznym stopniu odbiega od tego, do czego widzowie są przyzwyczajeni, gdyż brak tutaj wielkiej kulminacji. Końcówka anime jest wręcz skromna: krótka walka, przeniesienie umysłu, a następnie Major z połączoną świadomością Projektu 2501 i w nowym, zastępczym ciele rusza gdzieś w świat. Dopiero w tym momencie naprawdę można się zastanawiać, kim jest Major, bo na pewno nie już całkowicie sobą. Filozoficzne wstawki mogą być jednak paradoksalnie uznane za wadę filmu – w 1995 roku nie były już raczej nowością w kinie sci-fi, a do tego podane są mało subtelnie. Major swoje wątpliwości wyraża głośno i otwarcie, co zresztą Batou zbywa, nie zamierzając szczególnie przejmować się problemami Kusanagi. Podobnie może ją potraktować widz, który uzna, że film zahacza o przeintelektualizowanie, a wszystkie te dylematy można było potraktować trochę sprawniej.
Nie da się ukryć, że film jest na tyle znany, że każdy fan anime prędzej czy później za niego się zabierze. Kôkaku kidôtai pada jednak ofiarą własnej sławy, ponieważ nadmierne oczekiwania i rozbudzony apetyt już niejednego widza zgubiły. Wystarczy rozejrzeć się po sieci, żeby przekonać się, iż sporo jest widzów, którzy stwierdzili: no dobrze, ale o co tyle hałasu? Czy Ghost naprawdę jest arcydziełem? Do tego jest to produkcja zwyczajnie krótka, zaledwie godzina i dwadzieścia dwie minuty (wliczając napisy). Czy w tym czasie na tyle dobrze poznajemy bohaterów, aby rzeczywiście przejąć się ich losami? Czy to jednak tylko filozoficzny bełkot pod przykrywką strzelanin? A może traktat o istocie duszy i jej zależności od ciała? Zapewne ile widzów, tyle opinii, ale niezaprzeczalnie fenomen Ducha w pancerzu nie wziął się znikąd. Może właśnie ogromna liczba pytań orbitująca wokół tego filmu uczyniła go niezapomnianym. Bo że sprawiła to warstwa audiowizualna czy sama postać Major wydaje się pewnikiem.
To już leciwy film, ale wciąż robi wrażenie dzięki wykonanej przy nim precyzyjnej, żmudnej pracy. Oglądając Ghost, tęskni się po prostu za starą dobrą szkołą japońskiej animacji, gdzie komputerowe efekty były jeszcze w powijakach, a jeżeli CGI w ogóle stosowano, to tylko tam, gdzie było to absolutnie konieczne. Och, gdzie się podziała ta katorżnicza wręcz robota animatorów? Na szczególną uwagę zasługuje design miasta, który jest kolejnym czynnikiem budującym klimat Kôkaku kidôtai. Jest w filmie kilkuminutowa scena, kiedy widz ma okazję obejrzeć sporą jego część. Bez akcji, gadania, jakichkolwiek wydarzeń – tylko my i ulice Niihamy, a w tle tłumy i obłędna muzyka Kenjiego Kawai'ego. Nic więcej nie trzeba. Tylko żeńskie chóry i tętniące życiem miasto. Z pewnością za fenomen filmu odpowiedzialny jest też właśnie Kawai , którego muzyka to nierozrzedzone arcydzieło. Jest tak charakterystyczna i niepowtarzalna, że twórcy nadchodzącej wersji aktorskiej także pożyczyli ją sobie do zwiastunów. Obecność utworu Making of Cyborg wydaje się w filmie więc pewne. Zresztą cały soundtrack jest godny polecenia, zwłaszcza tęskniącym za dobrą, elektroniczną muzyką, subtelną, ale z tego powodu piękną. Co ciekawe, słowa śpiewane przez chórzystki w Making of Cyborg nie pochodzą ze współczesnego japońskiego.
Film anime Kôkaku kidôtai dał światu intrygującą historię, ciekawych bohaterów, unikalną atmosferę, świetną animację oraz wspaniałą muzykę, więc jakże nie miał stać się fenomenem na skalę światową? Oby trwał on jak najdłużej, a kolejne produkcje opierające się na tym fundamencie wciąż cieszyły wysoką jakością. Japońskie seriale czy filmy osadzone w świecie Shirowa z zasady trzymają dobry poziom, więc pozostaje mieć nadzieję, że amerykańska produkcja nie była rażącym odstępstwem od tej chlubnej reguły. To przecież musi się udać, prawda?