Goonies od Richarda Donnera ze scenariuszem Chrisa Columbusa to film kultowy i w pamięci widzów jeden z najlepszych, jeśli chodzi o kino przygodowe. Czy teza ta daje się obronić także dziś?
Początek lat 70. i koniec lat 80., to czas młodych reżyserów chcących opowiadać kinowe historie w sposób widowiskowy i nastawiony na rozrywkę. Mocne odwołania do kina klasy B i dzieciństwa widoczne było w produkcjach George'a Lucasa i Stevena Spielberga, którzy wiedli wtedy prym i zdefiniowali na nowo kinową przygodę. Gwiezdne Wojny i Indiana Jones symbolizują do dziś nurt nazwany w Polsce Kinem Nowej Przygody. Sukces tamtych filmowych serii spowodował, że zaczęły powstawać kolejne produkcje nastawione na sporą dawkę doznań nie tylko dla starszych widzów. Dlatego też Steven Spielberg pewnego dnia wpadł na pomysł, aby stworzyć film o grupce przyjaciół, którzy natrafiają na mapę z pirackim skarbem.
Za kamerą stanął jednak nie Spielberg, a Richard Donner, znany wtedy jako twórca Supermana. Zanim jednak bohaterowie na dobre ruszyli w poszukiwaniu skarbu zrabowanego przez Jednookiego Willy'ego i starli się z gangiem przestępców, trzeba było popracować nad scenariuszem. Nad zarysem stworzonym przez Spielberga pracował Chris Columbus, mistrz opowiadania przyjemnych produkcji z mocno familijnym zacięciem, który dodał trochę ciepła i wzruszeń do ducha przygody inspirowanej historiami z Indianą Jonesem. Oto więc mamy wspomnianą grupkę kolegów, znajdujących tajemniczą mapę z 1632 roku. Bez większego zawahania wyruszają na poszukiwanie pirackiego skarbu, nie zważając na liczne niebezpieczeństwa. Motyw ten jest z dzisiejszej perspektywy bardzo prosty, ale scenariusz Goonies wyznaczył pewne trendy i ze względu na swoją konstrukcję zapewnił filmowi status kultowego.
Dlatego po seansie Goonies po latach (bardziej niż samą reżyserię Donnera - niedoskonałą w wielu momentach) warto docenić liczne zwroty akcji i fantastyczne prowadzenie przez historię młodocianych bohaterów. Nawet pomimo wielu denerwujących z dzisiejszej perspektywy krzyków i wyborów bohaterów, całość ma pełno uroku i szacunku do widza. Nie chcę zabrzmieć w stylu: "kiedyś to było...", ale rzeczywiście dzisiaj bardzo często filmy traktują młodszych widzów niczym pelikany łykające wszystko, byle było widowiskowo. Goonies prócz fantastycznej oprawy i scenografii (replika statku pirackiego!) traktuje swojego widza bardzo poważnie.
Przy powtarzaniu klasyków należy mieć na uwadze, że pamieć lubi płatać figle i są filmy, które powinny pozostać jedynie w naszych wspomnieniach. Takiej obawy w przypadku Goonies nie ma. A może to ja wciąż jestem na tym etapie, że potrafię dać się porwać historii? Sądzę, że Goonies, mimo bardziej widocznych obecnie niedociągnięć, wciąż stanowi przykład znakomitej produkcji przygodowej. Oczywiście, to nadal produkt swoich czasów. Mamy tutaj choćby archaiczną formę i pojawiające się stereotypy, jak np. postać Lawrence'a, który ze względu na swoją tuszę musiał być grupowym klaunem i rozbawiać innych, aby znaleźć akceptację w grupie.
Jest jednak całe mnóstwo elementów, które można traktować jako te ponadczasowe. Goonies doskonale radzi sobie z pobudzaniem wyobraźni i przekazywaniem nieśmiertelnych wartości. Potrafi też wyciskać łzę, jak w scenie, gdy Jeff Cohen uwięziony jest przez rodzinę Fratellich. Także bohaterowi spływają po policzku łzy, choć nie są one prawdziwe, jak się okazuje, namalowała je matka aktora. Wciąż jest tutaj w czym wybierać, jeśli chodzi o sceny sprawiające, że serce zabije mocniej. Także po latach wciąż czuć niepokój z każdej sceny z udziałem Mamy Fratelli czy Lotneya.
Goonies jest bardzo trudno jednoznacznie sklasyfikować i umieścić w jedną ramę gatunkową. Biorąc jednak pod uwagę, że genologia nie ma tutaj większego znaczenia, to kolejny dowód na plus dla filmu Donnera. Sprawnie przeplatane są elementy kina przygodowego, familijnego i nastawionego mocno na siłę przyjaźni aż po grób. Nic też dziwnego, że po latach całe mnóstwo produkcji inspirowało się Goonies, które wytyczyło szlaki i pokazało, że młodzi bohaterowie mogą stanowić o sile fabuły. Weźmy choćby Stranger Things, które skrzętnie z tego korzysta.
W serialu Netflixa wyróżnia się jednak o wiele lepsza gra aktorów i na przestrzeni lat ten element widocznie został poprawiony. Być może kiedyś inaczej się grało, także w przypadku dziecięcych postaci, ale maniera aktorów potrafi czasem dać w kość. Wspierani byli jednak przez fenomenalną Anne Ramsey, Roberta Davi'ego oraz Johna Matuszaka, którego charakteryzacja trwała pięć godzin i być może też dlatego do dziś robi wrażenie. Kariery młodych aktorów potoczyły się różnie; Jeff Cohen czy Ke Huy Quan nie błysnęli potem w Hollywood. Sean Astin najbardziej znany jest z roli w Władcy Pierścieni z kolei Corey Feldman ugrzązł w kinie klasy B. Bez wątpienia najwięcej osiągnął Josh Brolin, który mimo wielu znakomitych ról (Obywatel Milk, To nie jest kraj dla starych ludzi czy Thanos z Avengers), wciąż przez wiele pokoleń pamiętany jest jako cwaniak Brand z czerwoną charakterystyczną bandaną. Aktor wielokrotnie wspominał tę rolę, mówiąc, że ludzie wciąż na ulicy utożsamiają go z tą rolą, mimo wielu dodatkowych lat na karku.
Po tak dużym sukcesie i wciąż żywej legendzie, film nigdy nie doczekał się kontynuacji. Spielberg w jednym z wywiadów wspomniał:
Nie sądzę, byśmy zdołali znaleźć pomysł, który przebiłby Goonies, które stworzyliśmy w latach 80.
Wypada się z tym zgodzić, bo Goonies wciąż działa na wielu poziomach i starzeje się bardzo dobrze. Gdybyśmy dziś chcieli stworzyć taki film, trzeba by zadbać o odpowiednie osadzenie go w obecnej rzeczywistości lub znowu jechać na nostalgii, co bardzo mocno wyeksploatowało już Stranger Things. Można jednak i zainspirować się od serialu Netflixa choćby gatunkowym mariażem. Na razie jednak możemy wciąż cieszyć się kultową produkcją Donnera i Columbusa. I bardzo dobrze.