Oto człowiek, który dla wielu był prawdziwym bohaterem. Więcej nawet - dla całej czarnej społeczności, Bill Cosby był symbolem na tyle wyrazistym, że sam Dave Chappelle ulega jego historii i przywołuje w monologu plotkę, jakoby to Cosby płacił za nagłośnienie przemówienia Martina Luthera Kinga.
Bezsprzecznie Cosby zrobił dla czarnej społeczności wiele dobrego. Już samą swoją obecnością w mediach, rolą, jaką odgrywał, tym, jak się z nim liczono - wszystkim sprawiał, że niejedna głowa podnosiła się dumnie. To właśnie on i Richard Pryor wychowali całe pokolenie komików. Swego czasu jako swoją wielką inspirację przywoływali tak Cosby'ego, jak i Pryora nie tylko czarni, jak Murphy, Rock czy właśnie Chappelle, ale też między innymi Robin Williams. Dość zresztą powiedzieć, że Fat Albert and the Cosby Kids, kreskówka Billa poruszająca szereg bardzo ważnych tematów w sposób dość przejrzysty i zrozumiały dla najmłodszych, stała się pomocą dydaktyczną w podstawówkach, a jego dużo późniejsze Bill Cosby Show, znane także w Polsce, długo utrzymywało się w czołówce najpopularniejszych seriali amerykańskiej telewizji.
Bohater, człowiek, który zmienił oblicze telewizji i niejedno życie. A przy tym, jak wiemy już od co najmniej kilku lat, gdy ujawniono szczegóły procesu, wielokrotny gwałciciel wykorzystujący swoją pozycję, swój urok i możliwości do odurzania kobiet i wykorzystywania ich seksualnie.
Nie odnieście mylnego wrażenia, Chappelle w żadnym miejscu nie broni Cosby'ego. On tylko poszerza tragiczny kontekst sprawy. Dodaje coś, co, choć zdawałoby się to niemożliwe, czyni sprawę Cosby'ego jeszcze gorszą. Robi z niego gwałciciela snu, który sam współtworzył.
Mogę z własnego doświadczenia powiedzieć, że poczułem coś podobnego do tego, o czym mówił komik, gdy wybuchła sprawa Mel Gibson. Napisać, że Australijczyk był moim idolem, to nic nie powiedzieć. Wraz z Michelle Pfeiffer, Rutgerem Hauerem, Brucem Willisem i Robinem Williamsem stanowił dla mnie kwintesencję tego, co kocham w kinie. Chłonąłem każdy film, w którym się pojawiał, czytałem każdy wywiad, gdzie mówił o tym, jak ważne są dla niego Bóg i rodzina. W moim rodzinnym domu to również były kluczowe składowe światopoglądu, więc czułem z nim ogromną bliskość. W dodatku to gość zawsze uśmiechnięty, zabawny, a jednocześnie twardy, gdy trzeba. I tak, doskonale wiem, że mieszam obraz postaci z obrazem człowieka, ale na ile mogłem się zorientować na podstawie gazet, tak dużej rozpiętości tam nie było. A potem wyszła cała sprawa ze znęcaniem się nad kochanką, z groźbami, z bijatyką. Wściekły macho, którego się nie porzuca, dał upust swoim frustracjom w najobrzydliwszy ze sposobów.
Dziś, lata po tym wydarzeniu, pamiętam swoje rozmyślenia na temat tego, czy jeśli faktycznie zaproponują nam zaproszenie go na imprezę, gdzie odpowiadałem właśnie za gości i program - a wierzcie mi, było w pewnym momencie blisko - to czy wygra we mnie zafascynowany Gibsonem dzieciak, którego wciąż we mnie dużo, czy zachowam się, jak należy, i odmówię tego akurat gościa, by nie dawać tym samym przyzwolenia dla pewnych postaw. Szczęście w nieszczęściu, impreza nie wypaliła i odsunięto ode mnie realność tego dylematu.
Ktoś powie tu oczywiście, że należy oddzielić twórcę od dzieła. Myślę o tym, przyznam się wam, bardzo często. Czy faktycznie można. I coraz częściej dochodzę do wniosku, że jednak nie, nie należy tego robić. Nie należy wielkością dzieła tłumaczyć krzywdy Marii Schneider molestowanej na planie Ostatniego Tanga w Paryżu. Myśląc o Lśnieniu Kubricka, nie wolno zapominać o osobistej tragedii Shelley Duvall, nad którą znęcał się reżyser. Historia tego, jak powstawało kultowe Dziewięć i pół tygodnia i jak traktowano podczas zdjęć Kim Basinger również nie powinna zostać zapomniana czy oddzielona od dzieła.
Mówimy, że twórczość należy traktować osobno, ale pilnujemy, by podkreślić, że w realnym świecie nie ucierpiały zwierzęta, prawda? Że nikt ich na planie nie skrzywdził. Co do ludzkich tragedii nie ma już takiego zapewnienia.
I teraz obiecany Harvey Weinstein. Myślę, że wielu z nas to jego łatwiej sobie wyobrazić jako potwora niż takiego Billa Cosby'ego czy Mela Gibsona. Facet nie jest specjalnie przystojny. Jest otyły, nosi się niechlujnie, dużo krzyczy, a w dodatku jest w tej grupie hollywoodzkich bogaczy, których z automatu trochę nie lubimy. To producenci bowiem, w powszechnym przekonaniu, ale i w dużej mierze rzeczywiście, walczą z reżyserskimi wizjami, odpowiadają za takie a nie inne pomysły obsadowe czy scenariuszowe. Nie dostaliśmy nigdy okazji, by polubić Weinsteina. Na pewno nie tak, jak Mela czy Billa, nie tak, jak Marlon Brando, Roman Polański, Woody Allen czy tak wielu, wielu innych, którzy również dopuścili się karygodnych czynów. Starszy z dwóch producenckich braci jest więc dla nas w chwili obecnej zbrukaniem Hollywood w stanie czystym. Czymś, czego być może już nigdy później nie dostaniemy. Odsłonięciem kulis i pokazaniem nam zaplecza bez upiększeń i bez dylematów.
To za sprawą Harveya Weinsteina poznajemy ogromną cenę, jaką przychodzi, zwłaszcza kobietom, płacić za amerykański sen. Poznajemy rzeczywistość, jak z najgorszego horroru, gdzie samo zło nie jest tak przerażające, jak społeczna reakcja na nie. Jakby trzeba było nasycić trolla spod mostu i jeśli teraz zaspokoi on apetyt kimś innym, to da mi spokój.
Zobaczcie to. Zobaczcie oczami kobiety przyjeżdżającej do miasta swoich marzeń, mającej w teczce i życiorysie jakieś już sukcesy, jakiś powód do dumy. Zobaczcie tych wszystkich ludzi witających ją jak mieszkańcy Stepford u Iry Levina - z uśmiechami na twarzach, zaproszeniami na imprezy, rauty. Czasem tylko, korzystając z chwili bez tłumu, ktoś bojaźliwie szepnie - uważaj na Harveya. I ona z jednej strony uważa, z drugiej naprawdę chciałaby coś tu zdziałać, spełnić marzenie. Jasno więc wyznacza granice i brnie. Ale troll jest od niej silniejszy, a gdy robi jej krzywdę, wszyscy patrzą w drugą stronę, mówiąc: dobrze, że nie ja. Dobrze, że nie ja...
Dostaliśmy trolla z horroru, ale pamiętajmy, że każda dobra opowieść grozy, nawet jeśli przywołuje nadprzyrodzonego, jednoznacznie antypatycznego stwora, chce nam powiedzieć coś więcej. Straszy nas nie stworem, a złem, które za nim stoi. I horror jako gatunek służy nam tego zła oswojeniu i zyskaniu przeświadczenia, że da się je pokonać. Istnieje szansa, że gdy raz zobaczymy zło w stanie czystym, łatwiej nam będzie uporać się z tym, które się ukrywa czasem pod najmilszymi twarzami, najwspanialszymi uśmiechami, najfajniejszymi akcjami robionymi pod publikę, a czasem nawet w przekonaniu o ich słuszności.
Nie wiem, czy Harvey Weinstein był przy okazji swych paskudnych czynów czyimś bohaterem. Obawiam się jednak, że następni, którzy zostaną nam ujawnieni w kolejnych skandalach, mogą być. To w końcu Fabryka Snów, Fabryka herosów. I ważne jest, żebyśmy wtedy nie mieli dylematów. Byśmy nie mówili: no głupio, może strasznie, ale...
Nie ma ale. Albo śnimy wspólny sen o kinie, albo jesteśmy tymi, którzy odwracają wzrok, gdy ktoś go gwałci.