Gwiezdne Wojny mają problem. Wie o tym każdy, kto w miarę interesuje się popkulturą i śledzi bieżące wydarzenia. Hejterzy atakują na różne sposoby i często wywołują bardzo negatywne emocje. Zaznaczam na wstępie jedną kluczową rzecz: hejter to osoba, która atakuje bez argumentów w sposób pozbawiony racjonalności i jakichkolwiek oznak kultury. Do tego zaliczamy ludzi, którzy krytykowali nowe Gwiezdne Wojny z powodów niemających nic wspólnego z dyskusją o filmie, ale przez pryzmat jakichś ideologicznych przemyśleń czy politycznych poglądów. Mówię o atakach typu: bojkotujmy Gwiezdne Wojny, bo Finn jest czarnoskóry, czy Gwiezdne wojny: ostatni Jedi jest zły, bo - z naszego polskiego poletka przykład - Chinka czikulinka denerwuje. Mowa jest o osobach, które nie potrafią rozróżnić rzeczywistości od fikcji, przekraczając wszelkie granice. To ludzie, którzy sprawili, że dyskusja o Gwiezdnych Wojnach stała się praktycznie niemożliwa, bo na racjonalne argumenty dostajemy w twarz inwektywami i wycieczkami osobistymi. Czy to jasne? Hejter to nie osoba, która merytorycznie krytykuje coś w związku z Gwiezdnymi Wojnami. Ten tekst nie jest o tych osobach, którzy - mimo wszystko - w ostatnich latach są mniejszością przygniecioną przez coś, co psuje klimat wokół Gwiezdnej Sagi. Problem odbioru Gwiezdnych Wojen tak naprawdę nie jest tylko domeną ostatnich lat. Pierwsze oznaki były już w czasach Oryginalnej Trylogii. Oceny fanów przy Imperium Kontratakuje były negatywne, dziwne i często podobne do tego, co czytaliśmy przy Ostatnim Jedi lub po prostu nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Zarzucano temu dziury, niedopowiedzenia, nudę, głupotę, a nawet rasizm (bo Land0) i seksizm (bo tylko Leia była kobietą). Nie wchodziło to na rejony znanego nam hejtu, ale gdy spojrzymy z dzisiejszej perspektywy, to wszystko wydaje się nie do ogarnięcia. W końcu to najlepsza część Sagi, prawda? A przecież narzekania na Ewoków w Powrocie Jedi nie ma końca po dzień dzisiejszy. Tak naprawdę hejt, który stał się problemem Gwiezdnych Wojen powstał w 1999 roku wraz z Mrocznym widmem. Jeśli uważacie, że Ostatni Jedi pokazał Wam, czym jest hejt, to nie widzieliście tego, co działo się w tamtych czasach... to były początki internetu, więc najbardziej burzliwie dyskusje miały miejsce w okolicach Ataku klonów. Nie mówię nawet tylko o naszym poletku, gdzie toczone były wojny pomiędzy stworzonym podziałem pomiędzy fanami prequeli i oryginalnych filmów, ale przerażające było to, co działo się na świecie.. Nie przesadzę, jeśli powiem, że Gwiezdne Wojny zniszczyły życie Jake'a Lloyda, czyli młodego Anakina - wszystko przez hejt ludzi, którzy nazywali się fanami. Sam aktor wspominał, że jego życie stało się piekłem, a przecież był zaledwie dzieckiem. Oczywiście Ahmed Best, czyli Jar Jar Binks z wiadomych dla każdego przyczyn miał gorzej. To wówczas powstał nowym poziom hejtu, który wychodził poza granice fikcji i personalnie atakował samego aktora. Sam wyznał, że było to tak drastyczne i był bliski samobójstwa... A mówimy o początku XXI wieku, kiedy Internet jeszcze nie był rozwinięty na znanym nam poziomie, a wszelkie zasady dopiero się kształtowały. Dlatego tym bardziej denerwuje mnie to, co dzieje się od początku trzeciej trylogii. Zarzuty o wydumaną poprawność polityczną i inne bzdurne ataki stają się zarzewiem podziału na innym poziomie. Nie ma już fanów prequeli, oryginalnej trylogii i sequeli. Są fani Gwiezdnych Wojen i "fani", którzy stali się bojownikami o jakąś iluzję tym, czym Gwiezdne Wojny mają być. Atak na Daisy Ridley, nękanie Kelly Marie Tran za rolę Rose, rasistowskie komentarze na temat Johna Boyegi, bo komuś nie pasuje czarnoskóra postać... to jest oznaką strasznej toksyczności, która już dawno temu przekroczyła wszelkie granice. Sami widzieliście, że przez hejt na Ostatniego Jedi nie dało się normalnie dyskutować o filmie. Sam nie miałem na to siły, motywacji i chęci, bo na jeden merytoryczny negatywny komentarz, pojawiało się 10-15, które z racjonalnymi przemyśleniami nic nie miały wspólnego. Nie były krytyką, ale dziwacznym atakiem nacechowanym jadem negatywnych emocji. Widziałem w tamtym okresie śmiałków, którzy podejmowali rękawice i szybko rezygnowali, bo w takim przypadku nie było możliwości rozmawiania o filmie, o argumentach związanych z jego realizacją, o fabule, bo wszystko ociekało smutną toksycznością i wycieczkami osobistymi. A to mnie smuci podwójnie, bo Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy zbudowało przepiękną atmosferę, dzięki której nawet pomimo nie zgadzania się co do jakości filmu, jego konstrukcji i tak dalej, mogliśmy dyskutować normalnie. W grudniu 2015 roku spędziłem na portalu wiele godzin w rozmowach na temat, gdzie w większości przypadków były to zgodne z siłą popkultury i Gwiezdnych Wojen - rozmowy o zaletach i wadach na poziomi fanowskim, bez krzty hejtu. Ostatni Star Wars Celebration 2019 pokazał mi jednak, że jest nowa nadzieja. Fani Gwiezdnych Wojen w tamtym momencie w Chicago pokazali swoje stanowisko, czyli odmowę akceptacji nazywania ich toksyczną grupą. Tam nie można było znaleźć bojowników o jedną słuszną wizję Star Wars, bo - gdzieś ktoś napisał - że Ci ludzie w większości nie działają poza internetem. A to jest jeszcze bardziej smutne, że ktoś taki z łatwością może atakować Kelly Marie Tran jako człowieka, osobę innego koloru skóry i kobietę za to, że nie lubi Rose. Nie lubi fikcyjnej postaci. Dlatego ten jeden moment podczas panelu Rise of Skywalker był taką nową nadzieją. Gdy Stephen Colbert przedstawił Kelly, chcąc zadać jej pytanie, stała się rzecz piękna i poruszająca - fani nagrodzili niezwykłą owacją aktorkę, skandując jej imię. To w tej chwili własnie widzę fanów Gwiezdnych Wojen, którzy pokazują to, co w tej grupie jest najlepsze - wsparcie, odróżnienie rzeczywistości od fikcji i serce. A szczere łzy wzruszenia w oczach aktorki mówią same za siebie. A przecież to samo było podczas panelu z Ahmedem Best, dla którego był to... pierwszy konwent fanowski z wiadomych dla każdego przyczyn. Tutaj także okazano wsparcie aktorowi bez znaczenia na to, czy lubi się Jar Jar Binksa, czy też nie. Pokazano, jacy fani Gwiezdnych Wojen powinni być: ludzcy i z sercem. Prawda jest taka, że na razie jeszcze Gwiezdne Wojny mają najbardziej toksyczną grupę fanów. Dla mnie jako osoby, dla której Star Wars to styl życia, nie tylko filmy, jest to przykre i często to powód do wstydu. Bo jednak ci wszyscy hejterzy, o których tutaj mówię, też nazywają się fanami... Jednak Star Wars Celebration pokazuje, że można z tym walczyć i pokazywać stanowisko, jakie chciałoby się widzieć. I to rola nas wszystkich, byśmy razem budowali pozytywną atmosferę wokół czegoś, co lubimy. Abyśmy mogli rozmawiać jak ludzie, nawet jeśli się nie zgadzamy. Byśmy mogli wzajemnie się szanować podczas dyskusji, gdy mamy inną perspektywę na film. I to tak naprawdę tyczy się każdego dobrodziejstwa popkultury, nie tylko Gwiezdnych Wojen, ale... jako że to nadal jest najpopularniejsza marka na świecie, ona w wyniku tego wywołuje największe i najbardziej skrajne emocje. Gwiezdne Wojny nie są tylko dla chłopców, dziewczynek, białych, czarnych, czy kobiet, czy mężczyzn. Gwiezdne Wojny są dla wszystkich. Pozostaje nie tylko mieć nadzieję, ale swoim podejściem w dyskusjach dawać przykład, że można... że Gwiezdne Wojny mogą istnieć bez hejtu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj