Fani teorii spiskowych od dawna uważają, że w szkołach na lekcjach historii mamy do czynienia nie z faktami, ale rządową propagandą. Według doniesień bohaterów z Gwiezdnych wrót egipskie piramidy nie pełniły wcale roli grobowców faraonów. Tamtejsi bogowie ponadto byli obcą rasą, która przybyła na Ziemię przed tysiącami lat dzięki pewnemu technologicznie zaawansowanemu urządzeniu w kształcie okręgu.

Stargate SG-1 kontynuowało historię rozpoczętą w filmie Rolanda Emmericha z 1994 roku pod podobnym tytułem (w oryginale nieco się różni). Autor "Dnia niepodległości" wraz ze współscenarzystą Deanem Devlinem planowali co prawda kinową trylogię (bo w Hollywood wszystko musi mieć przecież trzy części), ale umiarkowany sukces kasowy ostudził ich entuzjazm. "Gwiezdne wrota" zostały przyjęte z dużą rezerwą też przez krytyków, którzy z trudem przełykali nie tylko absurdalny koncept, ale także dość banalny i typowo rozrywkowy charakter filmu. Ostatecznie świat przedstawiony przez Emmericha został rozwinięty w serialu stworzonym Brada Wrighta i Jonathana Glassnera. Serialu chyba równie kuriozalnym, ale w gruncie rzeczy znacznie ciekawszym.

[image-browser playlist="593609" suggest=""]©2001 MGM Television

Produkcja telewizyjna Metro-Goldwyn-Meyer przedstawiała losy pułkownika Jacka O'Neilla, dr. Daniela Jacksona, major Samanthy Carter i Teal'ca. Dwóch pierwszych bohaterów pojawiło się już w wersji kinowej, ale zdecydowano się na zmianę aktorów. Zamiast Kurta Russella i Jamesa Spadera, w serialu zagrali Richard Dean Anderson i Michael Shanks. Postacie Amandy Tapping i Christophera Judge’a zostały wymyślone na potrzeby nowej produkcji, podobnie zresztą jak profesja tego ostatniego. W obrazie Emmericha próżno szukać nawet wzmianki o Jaffa, sługach Goa'uldów. Przy bezpośrednim porównywaniu tych dwóch produkcji, prymat serialu nad filmem widać najdobitniej właśnie w obsadzie. Choć poza Andersonem, aktorzy z produkcji telewizyjnej byli raczej nieznani, o tyle ich kreacje były o wiele wyraźniej zarysowane. Podczas gdy w 1994 roku MGM próbowało zachwycić widza spektakularnymi efektami specjalnymi, trzy lata później w serialu nacisk położono na fabułę i relacje między postaciami.

Pierwsze skrzypce grał oczywiście Richard Dean Anderson, który jako lider SG-1 przeprowadzał trójkę pozostałych bohaterów przez tytułowe gwiezdne wrota, urządzenie umożliwiające międzyplanetarne, a nawet międzygalaktyczne podróże. Jack O'Neill w serialu był zupełnie inny. Swoim błyskotliwym humorem, ciętymi ripostami, w niczym nie przypominał twardego i obowiązkowego żołnierza wykreowanego przez Kurta Russella. Tę metamorfozę postaci żartobliwie podkreślono w jednym z odcinków, kiedy to Jack wyraźnie zaznacza, że jego nazwisko pisze się przez dwa "l" i żeby nie mylić go z "Jackiem O'Neilem", który jest strasznym ponurakiem. Ulubiony bohater wszystkich oglądających serial miał jednak solidne wsparcie. Amanda Tapping jako Samantha Carter pokazała na długo przed premierą Teorii wielkiego podrywu, że smart is the new sexy, wypowiadając z prędkością światła tuzin słów, których znaczenia nie rozumiemy, ale nie przeszkodziła nam to w słuchaniu. Podobnie było zresztą z Danielem Jacksonem. Wraz z kolejnymi sezonami (i jednocześnie przyrostem tkanki mięśniowej Michaela Shanksa) stawał się kimś na wzór Indiany Jonesa, coraz częściej biorąc udział w walkach z przeciwnikami.

Rola przewodnika po świecie Gou'aldów należała zaś do Teal'ca. Jaffa towarzyszył SG-1 w każdej misji i tłumaczył tajemnice nieznanego dotąd ludziom świata. Oczywiście nie było to zbyt trudne, bo zgodnie z zasadą niskobudżetowych produkcji sci-fi wszyscy w naszej (i nie tylko) galaktyce mówią po angielsku. Twórcy seriali jednak jak na realia telewizji mieli do dyspozycji dość pokaźne kwoty. Produkcja niejednokrotnie zaskakiwała emocjonującymi walkami statków kosmicznych w przestrzeni, wybuchami jaskiń, budynków, czy nawet całych planet. Finał siódmej serii zatytułowany "The Lost City" do dziś pozostaje jednym z najbardziej widowiskowych odcinków w historii telewizji.

[image-browser playlist="593610" suggest=""]©2006 MGM Television

Niemniej nie zawsze odcinki Gwiezdnych wrót oglądało się z zapartym tchem. Początkowe sezony nie oferowały zbyt wiele akcji - właściwie wszystkie ich epizody prezentowały odrębne historie i przedstawiały miejsca, rasy, ludzi, które szybko były zapominane. Twórcy główny watek Gou'aldów (a później Replikatorów i Ori) poruszali tylko podczas premiery i finału sezonu. Te pojedyncze historie, choć naturalnie zdarzały się wyjątki, były najsłabszą częścią serialu. Trywialna, banalna fabuła przypominała niejednokrotnie odcinki "Star Trek" sprzed kilkudziesięciu lat.

Serial na antenie amerykańskich stacji nie miał łatwego życia. Debiutował w kablowym Showtime (w pilocie jest nawet scena rozbierana!) i po początkowych sukcesach, ostatecznie okazał się zbyt drogi w produkcji. Kiedy piąty sezon wydawał się być już ostatnim, życie ekipy SG-1 uratował Sci Fi Channel (dziś Syfy). Szósta seria, z nieco zmniejszonym budżetem, została wyemitowana na nowym kanale, gdzie stacjonowała jeszcze przez cztery kolejne lata i doczekała się nawet dwóch spin-offów. Gdy na ekranie pozostały już tylko Stargate Atlantis na DVD pojawiła się kontynuacja przygód SG-1 w postaci dwóch pełnometrażowych filmów, zamykających niedokończone wątki. Serial zresztą od zawsze borykał się z problemem rozwiązania zaprezentowanych wcześniej historii. Począwszy od piątego sezonu, każdy finał serii konstruowano jakby miał być ostatnim odcinek serialu, a po jego zakończeniu planowano ewentualnie jeden film. Gdy przyszło scenarzystom napisać finał dziesiątego sezonu, władze stacji po raz pierwszy właściwie powiedziały, że serial jest bezpieczny. "Unending", tytuł tego epizodu, doskonale reprezentuje jego warstwę fabularną. Sci Fi Channel bowiem w ostatniej chwili zmieniło zdanie i nie zdecydowało zamówić się jedenastego sezonu. Gdyby nie dwa filmy na DVD, fani nigdy nie poznaliby zakończenia historii drużyny SG-1.

Stargate SG-1 nie odniosło takiego sukcesu jak inne wielkie hity rozpoczynające się od "Star..." – "Star Wars" i "Star Trek". Dla fanów gatunku za to stało się pozycją niemal równie kultową, a pewien popularny portal o serialach nosi nawet nazwę pochodzącą właśnie ze świata wykreowanego przez Wrighta i Glassnera. Ten zresztą był niezwykle bogaty i zdaje się, że wciąż skrywa w sobie wiele tajemnic. Niedługo na tabletach co prawda pojawi się gra "Stargate SG-1: Unleashed", ale wielbiciele tej serii wciąż liczą na prawdziwy powrót "Gwiezdnych wrót" w postaci nowego serialu bądź filmu. Może J.J. Abrams znajdzie trochę czasu na reanimacje kolejnego uniwersum?

Czytaj więcej: GWIAZDA HATAKA: Amanda Tapping – królowa sci-fi

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj